dwie kobry pochwyciły go za gardło.
— Więc popróbuj tej mocy, z której tak pokpiwasz, Śniący. Przyjąłeś postać siłacza. Użyj swej siły! Nie tylko słowami spróbuj mnie pokonać!
Policzki i czoło Mary zabarwiły się czerwienią, gdy Jama mocniej zacisnął dłonie. Oko zdawało się wychodzić z orbity — zielony reflektor omiatający świat.
Mara osunął się na kolana.
— Dość, panie Jamo — wycharczał. — Czy zabijesz i siebie?
Przemienił się. Jego twarz zafalowała, jakby spoczywał pod niespokojnymi wodami.
I Jama ujrzał własne rysy, zobaczył własne czerwone dłonie, chwytające go za przeguby.
— Ogarnia cię rozpacz, Maro, kiedy ucieka z ciebie życie. Ale Jama nie jest dzieckiem i nie boi się rozbić lustra, którym się stałeś. Spróbuj ostatnich sztuczek albo giń jak mężczyzna, w rezultacie i tak wyjdzie na to samo.
Ale rysy ponownie zafalowały i zaszła zmiana.
Tym razem Jama się zawahał; jego uścisk osłabł.
Jej brązowe włosy opadły mu na ręce. Jasne oczy błagały o litość. Szyję otaczał naszyjnik czaszek z kości słoniowej, odrobinę jaśniejszych od jej skóry. Miała na sobie sari koloru krwi. Jej dłonie spoczywały na jego rękach, niemal je pieszcząc…
— Bogini! — syknął.
— Nie zabijesz przecież Kali…? Durgi…? — wykrztusiła z trudem.
— Znów się mylisz, Maro — szepnął. — Nie wiedziałeś, że każdy zabija to, co kocha?
Z tymi słowy skręcił dłonie; trzasnęły pękające kości.
— Po dziesięciokroć będziesz przeklęty — rzekł, mocno zaciskając powieki. — Nie odrodzisz się już.
Wtedy dopiero rozprostował palce.
U jego stóp leżał wysoki mężczyzna o szlachetnych proporcjach ciała, z głową opartą o prawe ramię.
Oko w końcu się zamknęło.
Jama czubkiem buta odwrócił trupa.
— Zbudujcie stos i spalcie ciało — polecił mnichom, nie odwracając ku nim głowy. — Nie pomińcie żadnego z rytuałów. Dzisiaj bowiem zginął jeden z najwyższych.
Potem jego wzrok porzucił dzieło rąk. Jama odwrócił się i wyszedł z sali.
* * *
Tego wieczoru błyskawice pokryły horyzont, a krople deszczu spadały niczym pociski Nieba.
Cała czwórka siedziała w komnacie na wieży, wyrastającej z północno-wschodniego narożnika klasztoru.
Jama krążył po pokoju, zatrzymując się przy oknie za każdym razem, kiedy je mijał.
Pozostali obserwowali go i słuchali.
— Podejrzewają coś — mówił. — Ale nie wiedzą. Nie spustoszą klasztoru innego bóstwa, demonstrując ludziom istnienie podziału w ich szeregach… dopóki nie będą pewni. Nie byli, więc próbowali sprawdzić. To znaczy, że wciąż mamy czas.
Pokiwali głowami.
— Bramin, który wyrzekł się świata, by odnaleźć swą duszę, przechodził tędy, uległ wypadkowi i umarł prawdziwą śmiercią. Jego ciało zostało spalone, a prochy wsypane do rzeki, która zmierza do morza. To właśnie się wydarzyło. Wędrowni mnisi Oświeconego przebywali tu w owym czasie. Odeszli wkrótce potem. Któż wie, dokąd się udali?
Tak wstał niemal wyprostowany.
— Panie Jamo — rzekł. — Choć taka bajka zdoła się utrzymać przez tydzień, miesiąc, może nawet dłużej, to jednak rozsypie się w rękach Władcy, kiedy będzie sądził pierwszego z tych, którzy byli obecni w klasztorze, a który przejdzie przez Hale Karmy. W tych okolicznościach sądzę, że kilku z nich zyska wcześniejszy osąd właśnie z tego powodu. Co wtedy?
Jama starannie skręcił papierosa.
— Trzeba zorganizować wszystko tak, by to, co powiedziałem, było tym, co zaszło w rzeczywistości.
— Jak to możliwe? Kiedy mózg człowieka dokonuje karmicznego odtworzenia, wszystkie zdarzenia, których był świadkiem w ostatnim swym życiowym cyklu, zostają jak zwój pergaminu odsłonięte przed sędzią i maszyną.
— To prawda — zgodził się Jama. — A czy słyszałeś, Taku z Archiwów, o palimpsescie, zwoju, który był wcześniej wykorzystany, a potem został oczyszczony i zapisany znowu?
— Oczywiście, ale umysł nie jest zwojem.
— Nie? — Jama się uśmiechnął. — Ale to przecież było twoje porównanie, nie moje. Zresztą, czym jest prawda? Prawda jest tym, czym ją uczynisz.
Zapalił papierosa.
— Ci mnisi byli świadkami rzeczy niezwykłej i strasznej — podjął.
— Widzieli, jak przyjmuję na siebie swój Aspekt i wznoszę Atrybut. Widzieli, jak Mara robi to samo tutaj, w tym klasztorze, gdzie ożywili zasadę ahimsy. Są świadomi, że bóg może tak uczynić, nie obciążając swej karmy, ale wstrząs był silny, a wrażenia żywe. Czeka ich jeszcze ostateczne spalenie. I zanim ono nastąpi, historia, jaką wam opowiedziałem, musi stać się prawdą w ich umysłach.
— Jak? — zdziwiła się Ratri.
— Tej nocy, tej godziny, gdy wizja tego aktu płonie w ich świadomości, a myśli ich są niespokojne, nowa prawda zostanie wykuta i przybita na miejsce… Sam, dość już odpoczywałeś. Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz przywołać w nich te szlachetne uczucia i wyższe cechy ducha, które czynią ludzi podatnymi na boskie manipulacje. Ratri i ja połączymy wtedy nasze siły i zrodzi się nowa prawda.
Sam uniósł wzrok, po czym spuścił głowę.
— Nie wiem, czy potrafię. To już tak dawno…
— Kto raz był Buddą, zawsze nim będzie, Sam. Odkurz swoje dawne przypowieści. Masz piętnaście minut.
Sam wyciągnął rękę.
— Daj trochę tytoniu i bibułkę.
Przyjął kapciuch i skręcił sobie papierosa.
— Ognia? Dziękuję.
Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym, zakaszlał.
— Zmęczony jestem okłamywaniem ich — powiedział w końcu. — A myślę, że tak naprawdę to właśnie robię.
— Okłamywaniem? — powtórzył Jama. — Ktoś chciał, żebyś kłamał o czymkolwiek? Cytuj im Kazanie na Górze, jeśli masz ochotę. Albo coś z Popol Vuh. Albo Iliadę. Nie obchodzi mnie, co powiesz. Masz tylko poruszyć ich odrobinę, uspokoić trochę. To wszystko, o co proszę.
— A potem?
— Potem? Potem ja będę ratował ich… i nas.
Sam wolno pokiwał głową.
— Jeśli tak to ujmujesz… Ale wyszedłem trochę z formy, jeśli chodzi o takie rzeczy. Pewnie, wyszukam sobie kilka prawd, dorzucę parę nabożnych maksym… Ale daj mi dwadzieścia minut.
— Niech będzie dwadzieścia. A potem się pakujemy. Jutro ruszamy do Khaipuru.
— Tak szybko? — zdziwił się Tak.
Jama pokręcił głową.
—