Roger Zelazny

Pan Światła


Скачать книгу

— odparł mnich, do którego się zwracał. — Podążamy za wiatrem. Podążamy za głosem naszych serc.

      — Do krainy czerwonej gleby w porze błyskawic? Czy może ma nastąpić w tej okolicy jakieś objawienie, które mogłoby poszerzyć moją jaźń, gdybym i ja je ujrzał?

      — Cały wszechświat jest objawieniem — wyjaśnił mnich. — Wszystko się zmienia, a przecież wszystko pozostaje. Dzień następuje po nocy… Każdy dzień jest inny, a jednak każdy jest dniem. Duża część świata jest iluzją, wszakże formy tej iluzji naśladują wzorzec będący boską realnością.

      — Tak, tak — przyznał Aram. — Dobrze opanowałem ścieżki iluzji i rzeczywistości. Pytając jednak, chciałem się dowiedzieć, czy może niedaleko stąd pojawił się nowy nauczyciel albo powrócił stary, czy może boska manifestacja, której obecność wzbogaci mego ducha.

      Mówiąc to, żebrak strzepnął pełznącego przed nim po stole czerwonego żuka wielkości paznokcia. Przesunął stopę, gotów rozdeptać owada.

      — Proszę cię, bracie, nie rób mu krzywdy — powstrzymał go mnich.

      — Ale pełno ich wszędzie, a Władcy Karmy stwierdzili, że człowieka nie można zmusić, by powrócił jako chrząszcz, więc zabicie owada jest czynem karmicznie obojętnym.

      — Mimo to — upierał się mnich. — Całe życie jest jednością. W tym klasztorze wszyscy praktykują doktrynę ahimsa i powstrzymują się od odbierania jakiegokolwiek życia.

      — Jednakże — rzekł Aram — Patandżali twierdzi, że decyduje raczej intencja niż sam czyn. A zatem, gdybym zabił go z miłością, nie z gniewem, to tak, jakbym wcale nie zabijał. Przyznaję, że tak nie było i że gniew się pojawił. Zatem, jeśli nawet nie zabiłem, dźwigam brzemię winy z powodu zaistnienia tej intencji. Mógłbym więc rozdeptać go teraz i nie byłbym w gorszej sytuacji, według zasad ahimsy. Ponieważ jednak jestem tu gościem, uszanuję naturalnie waszą praktykę i nie uczynię tego.

      Mówiąc to, odsunął stopę od chrząszcza, który stał nieruchomo, wystawiając rdzawe czułki.

      — To prawdziwie uczony mąż — uznał któryś z zakonu Ratri.

      Aram się uśmiechnął.

      — Dziękuję, ale tak nie jest — zapewnił. — Uważam się za skromnego poszukiwacza prawdy, a w przeszłości miałem zaszczyt słuchać dyskusji uczonych. Ach, gdybym znowu zyskał taki przywilej… Gdyby jakiś wielki nauczyciel czy uczony znalazł się w tej okolicy, chętnie przeszedłbym po rozżarzonych węglach, byle tylko usiąść u jego stóp, słuchać jego słów czy postępować za jego przykładem. Gdyby…

      Urwał nagle, gdyż wszystkie oczy skierowały się ku drzwiom za jego plecami. Nie poruszył głową, ale wyciągnął rękę i zgniótł chrząszcza, który pojawił się przy jego dłoni. Przez pękniętą chitynę na grzbiecie wystawał czubek kryształku i dwa cieniutkie druciki.

      Dopiero wtedy się odwrócił; spojrzenie zielonego oka przebiegło wzdłuż rzędu mnichów siedzących między nim a wejściem, aż wreszcie zatrzymało się na Jamie, który nosił spodnie, wysokie buty, koszulę, szarfę w pasie, płaszcz i rękawice w czerwieni; głowę owijał mu turban o barwie krwi.

      — Gdyby? — powtórzył Jama. — Powiedziałeś „gdyby”? Gdyby jakiś mędrzec albo awatar boskości zamieszkał w tej okolicy, chciałbyś się z nim zapoznać? To miałeś na myśli, przybyszu?

      Żebrak wstał zza stołu i skłonił się.

      — Jestem Aram — rzekł. — Współposzukiwacz i współwędrujący ze wszystkimi, którzy pragną oświecenia.

      Jama nie odwzajemnił powitania.

      — Dlaczego wymawiasz swe imię wspak, Panie Iluzji, skoro wszystkie twe słowa i czyny głoszą je przed tobą?

      Żebrak wzruszył ramionami.

      — Nie rozumiem tego, co mówisz. — Ale na jego wargach znowu pojawił się uśmiech. — Jestem jednością z tymi, którzy szukają Drogi Prawdy — dodał.

      — Trudno mi w to uwierzyć, skoro od tysiąca lat jestem świadkiem twoich zdrad.

      — Mówisz o czasie życia bogów.

      — Niestety, właśnie o nim. Popełniłeś poważny błąd, Maro.

      — Jakiż to?

      — Wydaje ci się, że odejdziesz stąd żywy.

      — Przyznaję, że spodziewam się tego.

      — Nie biorąc pod uwagę licznych wypadków, jakie mogą spotkać samotnego wędrowca w tej dzikiej okolicy.

      — Od wielu lat jestem samotnym wędrowcem. Wypadki zawsze trafiają się innym.

      — Wierzysz, że nawet jeśli twoje ciało ulegnie tu zniszczeniu, twój atman zostanie zdalnie przeniesiony do nowego, oczekującego gdzie indziej. Jak rozumiem, ktoś odszyfrował moje notatki i taka sztuczka jest teraz możliwa.

      Brwi żebraka przesunęły się niżej i zbliżyły.

      — Nie zdajesz sobie sprawy z mocy, jakie nawet w tej chwili spowijają tę budowlę, blokując takie właśnie transfery.

      Żebrak wystąpił na środek sali.

      — Jamo — rzekł. — Jesteś głupcem, jeśli chcesz zmierzyć swe nędzne, upadłe moce z tymi, które posiada Śniący.

      — Być może tak jest w istocie, panie Maro — odparł Jama. — Ale zbyt długo czekałem na taką okazję, by odkładać ją znowu. Pamiętasz moją obietnicę spod Keensetu? Jeśli chcesz kontynuować linię swej egzystencji, musisz przejść tędy, przez jedyne drzwi do tej sali, które ja zagradzam. Nic poza tym pomieszczeniem nie może ci teraz pomóc.

      Wtedy Mara uniósł ręce i zrodziły się płomienie.

      Wszystko stanęło w ogniu, który obejmował kamienne mury, stoły, szaty mnichów. Dym kłębił się i unosił w całej sali. Jama stał w samym środku pożogi, ale się nie poruszył.

      — Czy to wszystko, na co cię stać? — zapytał. — Twoje płomienie są wszędzie, ale nic się nie pali.

      Mara klasnął w dłonie i ognie zniknęły.

      W ich miejsce, kołysząc głową na wysokości dwukrotnie przekraczającej wzrost człowieka, pojawiła się mechobra z rozpostartym srebrzystym kapturem, wygięta w literę S, gotowa do ataku.

      Jama nie zwracał na nią uwagi. Jego posępny wzrok sięgał teraz — niczym sonda ciemnego chrząszcza — ku zielonemu oku Mary.

      Mechobra rozwiała się, nim zdążyła uderzyć. Jama ruszył naprzód.

      Mara cofnął się o krok.

      Stali tak przez czas może trzech uderzeń serca, po czym Jama przesunął się o dwa kroki dalej, a Mara znowu odstąpił. U obu wystąpiły na czołach krople potu.

      Żebrak był teraz wyższy, włosy miał gęstsze; był grubszy w talii i szerszy w ramionach. Pewna gracja, wcześniej nierzucająca się w oczy, towarzyszyła wszystkim jego ruchom.

      Cofnął się jeszcze o krok.

      — Tak, Maro, istnieje bóg Śmierci — wycedził Jama przez zaciśnięte zęby. — Upadły czy nie, w moich oczach czai się prawdziwa śmierć. Musisz w nie spojrzeć. Kiedy dotrzesz do ściany, nie będziesz mógł dalej się cofać. Poczuj, jak siły opuszczają twe członki. Poczuj, jak chłód budzi się w twych dłoniach i stopach.

      Mara odsłonił zęby w odrażającym grymasie. Kark miał potężny jak u byka,