Robert Harris

Drugi sen


Скачать книгу

Boże… o Boże…

      Z trudem usiadł i natychmiast poczuł w brzuchu złowrogie skurcze, jakby połknął wijącego się węża albo grubego czarnego chrabąszcza z trzepoczącymi skrzydłami. Podbiegł do okna i w ostatnim momencie udało mu się je otworzyć i zwymiotować do ogródka. W ustach miał żółć i kawałki nieprzetrawionego placka z dziczyzną. Kaszląc i plując, oparł rozpalony policzek o chłodne szkło.

      Deszcz przestał w końcu padać. Fairfax czuł zapach głogu, pietruszki, mokrej trawy. Nad kościołem wisiał księżyc w drugiej kwadrze, oświetlając kwadratową wieżę. W wiosce poruszały się światła. Słyszał turkot kół wózka. To musiała być ta dziwna pora przechadzki, między pierwszym i drugim snem.

      Po ustaniu torsji cofnął się ostrożnie w głąb sypialni. Teraz, kiedy już opróżnił żołądek, poczuł się zaskakująco trzeźwy, dręczyły go tylko straszliwe pragnienie i pulsujący ból między oczami. Przesunął dłońmi po ciele. Nie znalazł żadnych sińców ani skaleczeń. Jak tutaj trafił? Choć bardzo się starał, nie potrafił sobie przypomnieć, jak wrócił ze stypy. I gdzie było jego ubranie? W spóźnionym odruchu wstydu ściągnął z łóżka prześcieradło, owinął się nim, wziął do ręki świecę i przeszukał izbę. Niewiele w niej odkrył. Małą szafę. Proste drewniane krzesło. Komodę, na której stały miska, dzbanek i lustro. Jego torba stała przy drzwiach i wciąż była w niej sakiewka. Nie było jednak śladu po sutannie i bieliźnie. Upokorzenie Fairfaxa sięgnęło szczytu.

      Podniósł dzbanek do ust, pociągnął kilka łyków, a potem pochylił się nad miednicą i wylał resztę wody na głowę.

      Po chwili położył się z powrotem na łóżku i wbił wzrok w belki sufitu. Podejrzewał, że upili go umyślnie, żeby zrobić z niego głupca, ale mógł za to winić tylko siebie. Drogi Ojcze, wybacz mi hańbę, którą okryłem Twój święty urząd…

      Przez kilka minut leżał bez ruchu, zastanawiając się, jak umknąć z Addicott St George. Po odzyskaniu ubrania mógłby spróbować wydostać się stąd na piechotę: wspiąć się na błotne osuwisko i dojść do Axford; mogło mu to zająć od czterech do pięciu godzin. Ale jak dostanie się z Axford do katedry? I jak to będzie wyglądało, gdy wróci bez konia? Może uda mu się przeprowadzić klacz przez las? Było to mało prawdopodobne. W końcu obrócił się na bok w nadziei, że zdoła zasnąć, i nagle zobaczył tuż przed sobą okulary należące do ojca Lacy’ego. Leżały na oprawnym w jasnobrązową skórę tomiku i miały w sobie coś, co przypomniało mu stalowe karcące spojrzenie biskupa. Przełożył je ostrożnie na bok, wziął do ręki książkę i przysunął ją do oczu. Protokoły i dokumenty Towarzystwa Antykwarycznego, tom XX – ten, którego brakowało na półce na dole.

      Niepewnie powąchał skórzaną okładkę i przesunął palcami po jej popękanej powierzchni. Miał oto popełnić kolejny grzech, grzech, który pociągnie za sobą następny – jabłko węża. Nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie pomarli12. Ale był człowiekiem dociekliwym i młodzieńcza ciekawość wzięła w końcu górę nad tym, co mu od lat wpajano. Usiadł na łóżku, poprawił poduszkę i zaczął przeglądać książkę.

      Z początku był rozczarowany. Zdał sobie wkrótce sprawę, że tom zawiera po prostu protokoły zebrań towarzystwa z okresu czterech lat, zszyte razem w formie książkowej, z luźną oprawą. Papier był nędznej jakości, druk drobny i nierówny niczym rząd zepsutych zębów. Wyglądało to na amatorską robotę. Członkowie zbierali się co kwartał w londyńskiej tawernie Pod Koroną i Podwiązką i ich spotkania toczyły się według utartego schematu. Najpierw omawiali sprawy towarzystwa: korespondencję, zatwierdzenie protokołu, przyjęcie nowych członków, nabycie przedmiotów oferowanych na sprzedaż, wystawy eksponatów należących do towarzystwa, to, jakie projekty archeologiczne powinny zostać sfinansowane, a jakie odłożone. Następnie wysłuchiwali referatu przygotowanego przez jednego z członków. Stale powtarzały się te same nazwiska: pan Shadwell (prezes), pan Quycke (sekretarz), kapitan Stewart (skarbnik), pan Shirley, pułkownik Denny, pan Howe, pan Berkeley, pan Fauquier… Razem około pięćdziesięciu mężczyzn. W referatach mówiono o wykopaliskach prowadzonych w miejscach pochówku, ruinach domów i fabryk i o wielkiej prostej drodze na północ od Londynu, mającej prawie sto stóp szerokości; katalogowano znaleziska (fragmenty skonstruowanych z metalu maszyn podróżnych, z których obecnie pozostały tylko rdzawe plamy w ziemi, urządzenia łącznościowe, sprzęty domowe, publiczne posągi i pomniki); i snuto różne teorie („Jak starożytni tworzyli muzykę?”, „Co zostało utracone w Chmurze?”, „Inskrypcje nagrobne z późnej epoki preapokaliptycznej”, „Wielki Exodus z Londynu”).

      Duża część tych rzeczy była dla niego zbyt skomplikowana, by coś zrozumiał, więc przerzucał szybko kartki do chwili, gdy mniej więcej w jednej trzeciej książki trafił na wystające z niej pasiaste piórko kuropatwy, które sfrunęło mu na pierś. Oznaczone tą zakładką zebranie odbyło się pod koniec wiosny przed trzynastu laty. Po zatwierdzeniu protokołu, załatwieniu spraw bieżących i korespondencji czwartym punktem porządku dnia było sprawozdanie prezesa.

      Fairfax obrócił się na bok i przysunął tekst bliżej świecy.

      Pan Shadwell poprosił, by pozwolono mu zapoznać towarzystwo z nadzwyczajnym odkryciem, którego dokonano ostatnio w trakcie wykopalisk prowadzonych na terenie masowego grobu w Winchester.

      Wykopano tam plastikową skrzynię zawierającą listy zaadresowane do profesora Geoffreya Chandlera, członka Trinity College w Cambridge. Wskutek zawilgocenia większość materiałów uległa, niestety, zniszczeniu albo stała się nieczytelna. Tylko jeden z listów, schowany we własnym plastikowym futerale, zachował się prawie w nietkniętym stanie. Pan Shadwell skopiował go i zaproponował, że przeczyta go na głos. Propozycja została przyjęta jednogłośnie.

       Imperial College, Londyn, 22 marca 2022

       Drogi kolego,

       proszę wybaczyć bezosobową formę, w jakiej się do Pana zwracam. Wysyłam taki sam pilny list do wielu ważnych osobistości – w większości należących do społeczności akademickiej, ale odgrywających również wiodącą rolę w przemyśle, medycynie, rolnictwie i sztuce – których pracę cenię i z którymi mam nadzieję nawiązać bardziej osobisty kontakt. Z przyczyn, które wkrótce staną się jasne, proszę, by zachował Pan w tajemnicy to, o czym tutaj piszę.

       Trzy miesiące temu wraz z grupą kolegów o podobnych zapatrywaniach założyłem grupę roboczą, której zadaniem jest ustalenie, jakie należy podjąć nadzwyczajne środki, by przygotować się na systemowy upadek cywilizacji technicznej. Jeśli nie podziela Pan tej troski, a zwłaszcza jeśli uważa Pan takie obawy za alarmistyczny bełkot, proszę, niech Pan od razu zniszczy ten list!

       Rozważyliśmy z grubsza sześć możliwych katastroficznych scenariuszy, które mogą w fundamentalny sposób zagrozić naszemu opartemu na zaawansowanej nauce poziomowi życia:

       1. Zmiany klimatyczne.

       2. Wymiana uderzeń nuklearnych.

       3. Erupcja superwulkanu prowadząca do gwałtownej zmiany klimatu.

       4. Zderzenie z asteroidą powodujące przyspieszenie zmian klimatycznych.

       5. Generalne załamanie się technologii komputerowej w wyniku cyberwojny, zastosowania niekontrolowanego wirusa lub wskutek aktywności Słońca.

       6. Wybuch odpornej na antybiotyki pandemii.

       Naszym zamiarem nie jest proponowanie środków zaradczych, mających na celu uniknięcie tych potencjalnych katastrof – co w przypadku zagrożeń opisanych w punktach 3. i 4. jest i tak niemożliwe – ale zaplanowanie