Mieczysław Gorzka

Iluzja


Скачать книгу

pnia i serce zabiło mu mocniej.

      Zwłoki mężczyzny. Na pierwszy rzut oka ocenił jego wiek na siedemdziesiąt lat. Ciało wisiało w pozycji pionowej z lekko przekrzywioną głową i ugiętymi w kolanach nogami. Było w nim coś niesamowitego. Jego szyja była co najmniej trzy razy dłuższa niż u normalnego człowieka. O wiele za długa. Widok był tak makabrycznie groteskowy, że Zakrzewski musiał się dokładnie przyjrzeć twarzy, żeby zrozumieć, jakim cudem zwłoki utrzymują się w tej pozycji. Były przybite do drzewa grubym gwoździem. Gwóźdź wystawał wyraźnie z prawego oczodołu, dlatego głowa była przekrzywiona. Krew z oczodołu, a może i z innych ran na głowie, zakrzepła na twarzy, a później zmył ją deszcz. Teraz całe ubranie i trawa pod drzewem zabarwione były na czerwono.

      Marcin poczuł przypływ adrenaliny. Do diabła, ma nareszcie takie morderstwo, na jakie czekał. To nie była ofiara porachunków bezdomnych meneli, lecz wyrafinowanej, brutalnej i zaplanowanej w szczegółach zbrodni.

      Przykucnął i dokładnie przyjrzał się trawie. Pod drzewem była mocno wydeptana, ale nie wyglądało na to, żeby na twardym podłożu odcisnęły się ślady butów. Deszcz rownież sprzyjał sprawcy.

      Obszedł drzewo dookoła. Przez kilka minut patrzył, próbując zapamiętać każdy szczegół makabrycznego widowiska. Wreszcie wrócił wałem rzeczki do ulicy. W drodze powrotnej zauważył ślady, które zostawił aspirant Felman.

      Zbliżył się do policjantów z patrolu, którzy zdążyli już rozciągnąć biało-niebieskie taśmy z napisem „Policja” wzdłuż granicy parku. Poranek był pochmurny, wilgotny i cały czas zapowiadało się na deszcz, a mimo to przybywało rowerzystów, biegaczy i rolkarzy, którzy musieli omijać zaparkowany radiowóz od strony jezdni. Co chwilę ktoś ciekawski zatrzymywał się, żeby popatrzeć.

      – Czyje to wymiociny? – zapytał Zakrzewski.

      Policjantka zrobiła wielkie oczy, po czym z mimowolnym drwiącym uśmiechem popatrzyła na swojego kolegę z patrolu.

      – Moje – odpowiedział Felman i znowu zrobił się blady jak papier.

      Zakrzewski podszedł do biegacza nadal czekającego przy barierce mostku.

      – Pan nie wydaje się wstrząśnięty swoim znaleziskiem – powiedział.

      Gorzycki wzruszył ramionami, ściągnął czapkę z daszkiem i odruchowo zapiął pod szyją kurtkę przeciwdeszczową.

      – W pewnym filmie usłyszałem ciekawe stwierdzenie – odparł. – Na świecie są tylko dwa typy ludzi, którzy bez przerwy myślą, jak najefektowniej uśmiercić bliźniego. Psychopaci i autorzy kryminałów.

      – Będę strzelał. Pan jest autorem.

      – Bingo, panie komisarzu.

      Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

      – Jest pan znanym pisarzem, panie Gorzycki? Bez urazy, ale nie słyszałem o panu – powiedział Zakrzewski.

      Gorzycki roześmiał się szczerze.

      – Celne trafienie. Na razie mam na koncie tylko jeden tytuł, niezbyt popularny. Ale moje szanse na sukces ostatnio wzrosły. Nie żyje Rudnicki, mistrz numer jeden, ostatnio najpoczytniejszy. Natura nie znosi próżni i ktoś będzie musiał zająć jego miejsce na topie. Mam nadzieję, że to będę ja.

      Zakrzewski przyjrzał się mężczyźnie. Nie potrafił ocenić, czy jest aż tak zarozumiały, czy też po prostu ironiczny w stosunku do własnej twórczości.

      – Myślałem, że na szczycie jest Marek Krajewski – zauważył.

      – Oczywiście, ale Krajewski przeszedł na zawodowstwo. Musi pisać co najmniej jedną książkę rocznie, żeby zarabiać kasę, dlatego ostatnio obniżył poziom.

      – Rozumiem. Wie pan, dlaczego denat ma tak wyciągniętą szyję?

      Gorzycki spojrzał na Zakrzewskiego bystro, jakby zaskoczony pytaniem.

      – Ciekawa technika przesłuchania. – Pokiwał głową. – Cały ciężar ciała denata zawisł na tym gwoździu w oczodole. Kiedy ustało krążenie, mięśnie karku straciły swoją sprężystość i pod ciężarem ciała rozciągnęły się, kręgi szyjne się rozeszły i stąd tak długa szyja. Potem przyszło stężenie pośmiertne i mamy to, co mamy. Zdałem egzamin?

      – Tak.

      – Teraz ja pana zaskoczę, komisarzu. Wydaje mi się, że znam zamordowanego.

      Marcin spojrzał na niego ciekawie.

      – Proszę mówić. Nazwisko, adres.

      Gorzycki naciągnął znowu czapkę z daszkiem na głowę.

      – Znam go z widzenia. Nie wiem, jak się nazywa. Mieszkał w moim bloku na Tyrmanda w bramie dwadzieścia pięć. Proszę nie robić takiej zdziwionej miny, pana też znam z widzenia, tylko nie wiedziałem, że jest pan z kryminalnej.

      – Doprawdy?

      – Tak, zwróciłem uwagę na motocykl i kask. Przyzna pan, że jest jedyny w swoim rodzaju.

      – J-jasne.

      Marcin dostrzegł furgonetkę z zakładu techniki kryminalistycznej wolno zbliżającą się od strony ronda.

      – Jeszcze jedno pytanie, panie Gorzycki. – Chrząknął. – Co pan robił wczoraj wieczorem?

      – Zawiodę pana. – Pisarz się roześmiał. – Mam alibi. Byli u mnie znajomi, trochę wypiliśmy, wyszli około drugiej w nocy.

      – I tak z rana pan wstał, żeby pobiegać?

      – Jeśli chodzi o bieganie, jestem cholernie zawzięty, nic nie może pokrzyżować mi planu treningowego.

      – Gratuluję silnej woli.

      Zakrzewski zapisał jeszcze w telefonie adres oraz numer komórki pisarza i pozwolił mu pobiec dalej. Patrzył w zamyśleniu na oddalającą się wolnym truchtem sylwetkę. Cholernie dziwny facet.

      Technicy ubrali się w białe kombinezony i narzekając na wielkie krople kapiące wciąż z drzew, rozpakowywali sprzęt. Marcin podszedł do nich.

      – Cześć! – powiedział.

      Robert Rajcza pokręcił głową.

      – Nie mogliście znaleźć tego gościa w poniedziałek? – zapytał. – Będę miał spieprzoną całą niedzielę.

      – Mam nadzieję, że nie podeptaliście wszystkiego – dodał Jacek Adamski.

      Zakrzewski wzruszył ramionami i odwrócił się do kolejnego samochodu, który zaparkował na ścieżce rowerowej za wozem patrolowym. Wysiadł z niego mężczyzna w białej koszuli i marynarce z łatami na łokciach, w czarnych dżinsach i zupełnie do nich niepasujących schodzonych lakierkach z długimi czubkami. Wyglądał, jakby dyżurny zawrócił go z drogi na poranną mszę w kościele parafialnym. Na szyi powiesił sobie odznakę i stanął, rozglądając się niepewnie.

      Marcin poznał go, ale minęła chwila, zanim przypomniał sobie nazwisko. To był młodszy aspirant Szawczak, który przyszedł do ich wydziału niecałe dwa miesiące wcześniej, zaraz po szkole. Machnął do niego ręką. Przywitali się. Marcin lubił, kiedy facet mocno ściskał dłoń. To był dowód prawdziwej męskości. Ściskając rękę młodszemu koledze, uświadomił sobie, że nie pamięta jego imienia. Może nawet nigdy go nie poznał. Wiedział tylko, że koledzy nadali mu ksywkę Parol.

      Szawczak był szczupły i wysoki, jednak twarz miał okrągłą i nalaną, jak u osoby z nadwagą, a wargi pełne, jakby wstrzyknął sobie porządną porcję botoksu. Na okrągłych policzkach w chwilach zdenerwowania lub zawstydzenia pojawiały się czerwone plamy. Całości obrazu dopełniały krótko ścięte, czarne włosy wiecznie wyglądające na przetłuszczone. Z twarzy przypominał porucznika Waldemara Jaszczuka z kultowego polskiego serialu kryminalnego 07 zgłoś