Philip Pullman

La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1


Скачать книгу

Masz dziewczynę, Malcolmie? – pytała. – Na pewno masz. Kim jest? Z kim wyszedłeś wczoraj wieczorem? Całowaliście się? Całowałeś się z kimś w ogóle?

      Długo zbywał jej zaczepki milczeniem, ale w końcu Asta rzuciła się na cherlawą kawkę, dajmona Alice, wrzuciła ją do miski z pomyjami i tak długo przytapiała i kąsała przemoczonego ptaka, aż Alice zaczęła błagać o litość. Rozgoryczona poskarżyła się później matce Malcolma, ale ta odparła tylko:

      – Dobrze ci tak. Nie zamierzam ci współczuć. Zachowaj swoje paskudne myśli dla siebie.

      I tak też się stało. Od tamtej pory Alice i Malcolm przestali zauważać się nawzajem. On odstawiał kieliszki na ociekacz, ona je myła, on je wycierał i zabierał z powrotem do baru – a wszystko bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia, bez jednej myśli.

      Malcolm chwalił sobie życie w oberży. Szczególną przyjemność sprawiało mu podsłuchiwanie rozmów gości, bez względu na to, czy dotyczyły łajdactwa i korupcji Rady Rzecznej, beznadziejnej tępoty rządzących, czy też kwestii bardziej filozoficznej natury, takich chociażby, jak pytanie, czy gwiazdy są równie stare jak Ziemia.

      Te ostatnie dysputy do tego stopnia potrafiły go wciągnąć, że odstawiał na stół naręcze pustych kieliszków i włączał się do rozmowy, uprzednio uważnie się jej przysłuchawszy. Wielu akademików i innych gości znało go i nie szczędziło mu napiwków, ale wzbogacenie się nigdy nie było jego celem; przyjmował napiwki jako dowód przychylności losu i po prostu uważał się za szczęściarza, co w późniejszym życiu bynajmniej mu nie zaszkodziło. Gdyby należał do tego typu chłopców, którzy łatwo dorabiają się przezwisk, z pewnością zasłynąłby jako „Profesor” – ale nie należał. Kiedy już został zauważony, dał się lubić, zwykle jednak nie rzucał się w oczy i to również mu nie szkodziło.

      Druga klientela Malcolma mieszkała po przeciwnej stronie rzeki, tuż za mostem, który zaczynał się obok gospody, w szarych kamiennych zabudowaniach wśród zielonych pól, schludnych sadów i kuchennego ogrodu klasztoru świętej Rozamundy. Siostry zakonne były prawie samowystarczalne: uprawiały warzywa i owoce na własne potrzeby, trzymały pszczoły, szyły eleganckie szaty, o których sprzedaż umiały się potem ostro targować – ale od czasu do czasu przydawał im się chłopiec, który załatwi drobne sprawunki, naprawi drabinę pod czujnym okiem stareńkiego cieśli, pana Taphouse’a, albo przyniesie ryby z leżącego kawałek dalej z biegiem rzeki Medley Pond. La Belle Sauvage często znajdowała zatrudnienie w służbie dobrych siostrzyczek. Wielokrotnie zdarzało się Malcolmowi przewozić siostrę Benedictę w dół Tamizy do stacji zeppelinów pocztowych z cennymi paczkami zawierającymi stuły, kapy lub ornaty dla biskupa Londynu, który musiał okrutnie nadużywać swoich strojów, gdyż niszczył je z nadzwyczajną szybkością. Podczas tych nieśpiesznych przejażdżek Malcolm wiele się uczył.

      – Jak wy to robicie, siostro Benedicto, że ci paczki wychodzą wam tak elegancko?

      – Te paczki – poprawiła go siostra Benedicta.

      – Te paczki. Jak to robicie, że wychodzą tak elegancko?

      – Takie eleganckie, Malcolmie.

      Uwagi siostry zupełnie mu nie przeszkadzały. To była taka ich zabawa.

      – Myślałem, że „tak elegancko” też będzie dobrze.

      – To zależy, czy chcesz, by idea elegancji odnosiła się do aktu pakowania paczki, czy też do paczki już gotowej.

      – Wszystko jedno. Po prostu jestem ciekaw, jak ich pakujecie. Znaczy, jak je pakujecie.

      – Kiedy będę przygotowywała następną paczkę, pokażę ci – odparła siostra Benedicta. – Obiecuję.

      I tak też zrobiła.

      Malcolm w ogóle był urzeczony wieloma schludnymi aspektami życia zakonnic: sposobem, w jaki podpinały gałęzie drzewek owocowych do trejaży pod nasłonecznionym klasztornym murem; urokliwym brzmieniem ich połączonych głosów, gdy śpiewały podczas nabożeństw; drobnymi przejawami życzliwości okazywanej ludziom. Lubił z nimi rozmawiać na tematy religijne.

      – Wie siostra o tym, że w Biblii – zagaił pewnego dnia, pomagając starszej siostrze Fenelli przy pracy w olbrzymiej kuchni – jest napisane, że Bóg stworzył świat w sześć dni?

      – Owszem – przytaknęła siostra Fenella, zawijając ciasto.

      – To skąd się wzięły skamieliny i inne rzeczy, które mają miliony lat?

      – Widzisz, dni były wtedy znacznie dłuższe – odparła pogodnie siostrzyczka. – Pokroiłeś już rabarbar? Bo ja tu skończę, zanim to zrobisz.

      – Dlaczego używamy tego noża do rabarbaru, a nie tych starych? Stare są ostrzejsze.

      – Chodzi o kwas szczawiowy. – Zakonnica zaczęła wylepiać blachę ciastem. – Stal nierdzewna lepiej nadaje się do rabarbaru. Podaj mi cukier.

      – Kwas szczawiowy – powtórzył Malcolm. Bardzo mu się te słowa spodobały. – A co to jest ornat, siostro?

      – Rodzaj szaty, którą kapłan nakłada na albę.

      – Dlaczego nie zajmujesz się szyciem jak inne siostry?

      Siedząca na oparciu pobliskiego krzesła wiewiórka, dajmon siostry Fenelli, zacmokała z dezaprobatą.

      – Każdy u nas robi to, w czym jest dobry. Nigdy nie byłam mistrzynią haftu, spójrz tylko, jakie mam grubaśne palce! Za to inne siostry lubią moje ciasto.

      – Ja też lubię twoje ciasto.

      – Dziękuję ci, skarbie.

      – Jest prawie tak dobre jak ciasto mojej mamy. Moja mama robi grubsze. Ty je pewnie mocniej rozwałkowujesz.

      – Pewnie tak.

      W klasztornej kuchni nic się nie marnowało. Z okruchów ciasta pozostałych po tym, jak siostra Fenella okroiła placki z rabarbarem, lepiło się niezgrabne krzyże, gałązki palmowe albo rybie sylwetki, przystrajało paroma rodzynkami, oprószało cukrem i piekło osobno. Wszystkie one miały wymowę religijną, ale w wykonaniu siostry Fenelli („spójrz tylko, jakie mam grubaśne palce”) niespecjalnie różniły się pomiędzy sobą. Malcolmowi lepienie szło sprawniej, musiał tylko uprzednio starannie umyć ręce.

      – Ktoś je zjada, siostro? – zapytał.

      – Wszystkie zostają w końcu zjedzone. Zdarza się, że gość ma ochotę poskubać coś do herbaty.

      Klasztor, usytuowany w pobliżu przeprawy przez rzekę, cieszył się sporą popularnością wśród podróżnych i siostry często przyjmowały gości na noc. Oczywiście to samo można było powiedzieć o Pstrągu, gdzie zazwyczaj nocowały dwie–trzy osoby, którym Malcolm podawał rano śniadanie, byli to jednak najczęściej rybacy albo komiwojażerowie, jak nazywał ich jego ojciec: sprzedawcy ziela fajkowego, artykułów żelaznych, maszyn rolniczych. Klasztor przyjmował zaś gości zupełnie innego kalibru: szlachetnie urodzonych lordów i damy, czasem biskupów i mniej znacznych członków duchowieństwa, przedstawicieli wyższych sfer, którzy nie mieli związków z żadnym z uniwersyteckich kolegiów i w związku z tym nie mogli oczekiwać w nich gościny. Pewnego razu klasztor odwiedziła prawdziwa księżniczka i została na całe sześć tygodni, ale Malcolm widział ją przez ten czas tylko dwa razy. Została zesłana do klasztoru za karę. Jej dajmon miał postać łasicy i warczał na wszystkich.

      Przy tych lepszych gościach Malcolm również pomagał: doglądał koni, czyścił buty, biegał na posyłki i od czasu do czasu dostawał napiwki. Wszystko, co zarobił, trafiało do brzucha blaszanego morsa, którego trzymał w sypialni. Po naciśnięciu ogona mors otwierał pysk, a wtedy kładło mu się monetę między kły