Janusz Leon Wiśniewski

Nazwijmy to miłość


Скачать книгу

tyłek, nie powie, bo nie mówi. My jednak znamy jego mowę. Ufamy mu i on ufa nam. Co zrobić z tą wiedzą? Sąd nie pomoże. To już przecież wiemy. Czyli sprawa obyczajowa. TVN pewnie kupiłby ten materiał. Tym się jednak za bardzo brzydzę.

      Trochę to naiwne i głupie, ale mam też inne przemyślenia. Wyobraźcie sobie, moi bliźni katolicy, że historia dzieje się w waszym mieście, w waszej parafii. Dotyczy księdza, któremu wyjawiacie swoje najintymniejsze tajemnice. Swoimi dłońmi, tymi samymi dłońmi, podaje wam komunijny opłatek. Kiedy zrobię raban, on się spłoszy. Może go przeniosą. Może później zainteresuje się waszymi synami, których wysyłacie „w ministranty”. Tymczasem Filipa znowu pobiją w parku i na pewno nie dadzą mu ani odrobiny czułości, ani pięciu złotych. Tych pięciu złotych, które wrzuciliście na niedzielnej mszy z „Bóg zapłać” w podzięce.

      Pomimo że mam z racji wychowania szacunek dla sutanny, wyobrażam sobie taki finał tej sprawy. Spotykam faceta gdziekolwiek, biorę go „na stronę” i mówię mu prosto w twarz: „Dbaj o niego. Jeśli go skrzywdzisz, będzie mu smutno lub będzie niezadowolony, my powiemy całemu światu o waszej, nazwijmy to, miłości...”.

      RÓŻNOBARWNOŚĆ TĘCZÓWKI

      Na plażę prowadzi wybetonowana wąska aleja wijąca się pomiędzy rzędem odrapanych jednopiętrowych domków i niegdysiejszym trawnikiem. Kępki trawy obrastają zardzewiałe, pogięte pręty wystające z wysepek cementowego gruzu. Betonowa aleja pełna wybojów kończy się tuż przy niewielkiej drewnianej budce stojącej na palach wkopanych w piasek plaży. Przed budką kłębi się kolejka. Słychać różne języki: angielski, hiszpański, ale także czeski i niemiecki. Najgłośniej jednak rozbrzmiewa język rosyjski. Docieram do prostokątnego otworu wyciętego w drewnianej ścianie budki. Za ladą siedzi młoda dziewczyna. Gryzie końcówkę długopisu i pochylona, nie podnosząc głowy, pyta po angielsku: „Ile sztuk? Który pokój?”. Potem szybko wypisuje plik papierów. Na każdym przybija zamaszyście pieczątkę. Na końcu sięga ręką za siebie i podaje dwa granatowe sprane ręczniki frotté, kładąc na nich opieczętowany dokument. „Dwa ręczniki i aż całe sześć kwitów!?” – pytam żartobliwie. Dziewczyna unosi wówczas głowę i spokojnie odpowiada: „Siedem, mister. Dla mnie dwa, dla recepcji dwa, dla dyrektora też dwa i jeden dla pana. Siedem”. A po chwili dodaje: „Tutaj jest Kuba, mister...”.

      Milknę i przez chwilę osłupiały patrzę jej w oczy. Źrenica jej prawego oka jest ciemnopiwna, nieomal czarna, podczas gdy lewego jasnoniebieska! Przy tym dziewczyna ma kruczoczarne, długie, splecione w warkocz włosy i ciemną, typowo latynoską karnację. Musiała dostrzec moje zbyt natarczywe spojrzenie. Wstaje, odwraca się gwałtownie plecami do mnie i zaczyna przekładać ręczniki z półki na półkę. Ustępując następnym w kolejce, pytam zmieszany: „Czytała pani może Mistrza i Małgorzatę?”. I odchodzę.

      Dwa dni później znajduje mnie na opustoszałej plaży. Rozmawiamy. Ma na imię Leticia. Jest studentką medycyny. Tutaj, podczas przerwy między semestrami, dorabia do stypendium.

      Wiem, że jest pan z Polski – mówi. – Chociaż nie powinnam, ale mam swoje znajomości w recepcji. Przyszłam panu powiedzieć, że Mistrza i Małgorzaty nie czytałam. Mój tato mi przeczytał. To było jeszcze przed moją maturą. To niesamowite, ale jest pan pierwszy, który moje oczy powiązał z literaturą. Ciągle zapominam, który z nich miał te różnokolorowe oczy. Azazello czy Korowiow? Nieważne. Ja mam to błękitne oko po dziadku Bohdanie, a to czarne to nie wiem, czy po mamie, czy babci, bo obie miały takie same. Medycznie to ja mam zaburzenia rozwoju. Różnie rozmieścił mi się barwnik w tęczówkach. Genetycznie to był przeskok pokoleniowy w dziedziczeniu, ponieważ mój tato ma oczy zupełnie normalne. Niektórzy uważają, że jestem czarownicą – mówi. – I trochę się mnie boją. Może dlatego nie mam żadnego chłopaka – dodaje z ironią w głosie.

      Dziadek Bohdan urodził się w czasie tej waszej wielkiej wojny, a po niej stał się komunistą. Chyba nawet większym niż nasz Fidel. Babcię po Revolución wysłali do Polski, aby uczyła się budować huty. Za to, że mogła tam za darmo studiować, dostawaliście od nas pomarańcze. Tak mi czasami opowiadała. I śmiała się do rozpuku. Dziadek się w babci zakochał. Tak szaleńczo, że przyjechał za nią na Kubę. Pewnie z tej miłości nie chciał, aby babcia budowała huty. Miała być komunistką wychowującą dzieci. W klinice w Hawanie, kiedy nauczył się hiszpańskiego, zrobili go ordynatorem. To klinika numero uno. Tam leczyli Fidela. Mój tato nigdy nie widział swojego ojca. Dziadek Bohdan w 1975 popłynął statkiem do Angoli. Kilka miesięcy później urodził się mój tato. Dziadek do tej Angoli popłynął budować szpital dla komunistycznych rebeliantów. Bo tak jak Fidel dziadunio uważał, że rewolucję trzeba eksportować. Nigdy stamtąd nie powrócił. Babcia nigdy nie dowiedziała się, gdzie jest jego grób. Za to dostała list od jakiegoś urzędasa i przysłali jej pośmiertny medal dziadka. Czasami chodziła do portu w Hawanie i zapalała tam świece.

      Mój tato nie chciał być lekarzem. I komunistą także nie. Czytał za dużo książek. Filozofował, pisał wiersze. Został nauczycielem. Z powołania. W szkole, w której uczył, poznał moją mamę. Oboje zarabiali po 20 wymienialnych pesos. Na miesiąc. Pamięta pan, ile pan zapłacił, jadąc taksówką z Ciego de Avila na wyspę? 80?! To przepłacił pan! Cztery miesięczne pensje moich rodziców. Dlatego mój tato nie jest już nauczycielem. Kiedy się urodziłam, wziął się w garść i został taksówkarzem. Wozi turystów po Hawanie, pokazuje im Muzeum Rewolucji, dom Che Guevary i czasami willę Hemingwaya. O rozpadającej się i umierającej w brudzie Hawanie nie opowiada. Na pytanie, dlaczego Kuba się na to godzi, odpowiada zawsze tak samo: „Bo Kuba pije, pali cygara i czeka”. W jeden dzień zarabia tyle, ile moja mama nauczycielka w miesiąc. Gdyby taksówka nie była państwowa, mógłby zarobić o wiele więcej. A ja, mister, chcę zostać lekarzem. Tak jak dziadek Bohdan. I jak zarobię dużo pieniędzy, to polecę do Varsovia. U nas w domu wisi taka fotografia. Jest na niej dziadek, babcia, a w tle pomnik Chopina. W jakimś parku przysypanym śniegiem. Chciałabym kiedyś dotknąć śniegu...

      Czy Chopin także miał niebieskie oczy? – pyta po chwili.

      PRZYJACIÓŁKA MACOCHA

      Ona wie, że zrobiłabym dla niej wszystko. Oprócz tego jednego...

      Znamy się na tyle długo i tak dokładnie, że to wiedzieć musi. Urodziłyśmy się w tym samym szpitalu, mieszkałyśmy na tym samym osiedlu, ochrzcił nas tego samego dnia ten sam ksiądz, w tym samym kościele. Potem ta sama szkoła, ta sama klasa, ta sama ławka i znowu ten sam kościół podczas pierwszej komunii. Wiedziałam, kiedy dostała pierwszy okres, wiedziałam, kiedy pierwszy raz się zakochała. Pisałam za nią miłosne wiersze – okropny kicz, kiedy czytam je dzisiaj – które ona wysyłała do niego jako swoje. Imię chłopaka, z którym w parku po studniówce straciła dziewictwo, także pamiętam. Wyjątkowy złotousty piękniś, wyjątkowy pustak, jeszcze bardziej wyjątkowy łajdak. Nie wierzyła, kiedy opowiadałam jej, że podczas tej naszej wspólnej studniówki, tuż po tańcu z nią, wyznawał mi swoje „oczarowanie i skryte piękne pragnienia” i ściskał moje pośladki, tańcząc ze mną.

      Ona wie, że zrobiłabym dla niej wszystko. Oprócz tego jednego...

      Wyjechała na studia do Poznania. Ja pozostałam w Gdańsku. Tęskniłam za nią jak pies, który czeka przy drzwiach na swoją panią. Kochałam ją, autentycznie, tylko bez tej seksualnej pochodnej, pan to zrozumie jak mało kto inny. W moim pokoju u rodziców, na moim biurku stała jej fotografia. Do dzisiaj tam stoi, chociaż ja już tam nie mieszkam. Kiedy obie robiłyśmy licencjat, rozwodzili się jej rodzice. Przeżywała to jak zapowiedź końca wszechświata, chociaż małżeństwo jej rodziców – wiem, bo tam często bywałam – było zimne jak zamrażalnik. Pomagałam, pocieszałam, ocierałam jej łzy. Całe noce wisiałam z nią na Facebooku lub na telefonie, wysłuchiwałam, jeździłam