Mieczysław Gorzka

Totentanz


Скачать книгу

67

      Rozdział 68

      Rozdział 69

      Rozdział 70

      Rozdział 71

      Rozdział 72

      Rozdział 73

      Rozdział 74

      Rozdział 75

      Rozdział 76

      Koniec

      Okładka

      Copyright © by Mieczysław Tomasz Gorzka, Wrocław 2020

      All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem do reprodukcji w całości lub we fragmencie w jakiejkolwiek formie.

      Copyright © for this edition by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2020

      ISBN 978-83-8074-269-7

      PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz

      FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: Mieczysław Gorzka

      REDAKCJA: Olga Gitkiewicz

      KOREKTA: Iwona Gawryś, Urszula Włodarska

      REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda

      WYDAWCA:

      Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o.

      ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki

      ADRES DO KORESPONDENCJI:

      ul. Sokolnicza 5/21, 53-676 Wrocław

      www.bukowylas.pl

      

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Dressler Dublin Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl

      Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Część pierwsza SUICIDE CLUB

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      34 lata wcześniej

      Ból nagle znika. Cudowne orgiastyczne uczucie ciepła rozlewa się po zdrętwiałych, skurczonych mięśniach.

      Nagle słyszy głosy. Pod przymkniętymi powiekami widzi prześliczne miasto, które mieni się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy i złotem. W mieście bawią się dzieci. Roześmiane twarze, szczęście w oczach, radosne okrzyki, ubrania lśniące czystością w słonecznym blasku.

      Naraz go zauważają. Dziewczynki i chłopcy w jego wieku stają na skraju miasta i wołają:

      – Chodź do nas!

      – Baw się z nami!

      – Jak masz na imię?

      Nie pamięta, kim jest. Nie pamięta, gdzie jest. Nic go to nie obchodzi.

      Zaczyna biec, ale nogi grzęzną w wysokiej trawie porastającej równinę. Zostało jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Biegnie, lecz zamiast się zbliżać, oddala się od miasta. Chce krzyknąć, żeby poczekali, ale już go nie słyszą. Dzieci rozchodzą się zawiedzione.

      Złote miasto się oddala, blednie, po chwili ginie w białej mgle.

      Nie ma już nic. Tylko ta mgła.

      Mózg powoli przestaje funkcjonować.

      To pierwsza faza agonii.

      Jak w pozbawionej zasilania maszynie wyłączają się kolejne obwody: pamięć, myślenie, ból, uczucia, strach. Kiedy jednak uświadamia sobie, że za chwilę umrze, szarpie się rozpaczliwie ostatni raz.

      Ostatnia próba ratunku. Szanse bliskie zera.

      W ułamku sekundy, w procedurze nigdy jeszcze nieużywanej, lecz zakodowanej w genach, tworzą się dziesiątki milionów nowych połączeń neuronów. W tej samej chwili w układzie zaczyna krążyć prąd. Budzi się najbardziej pierwotny instynkt przetrwania, system bezpieczeństwa przejęty po praprzodkach, którzy musieli bronić się przed dziką i bezwzględną przyrodą praświata. Instynkt budzący się w chwili, kiedy wszystko inne ginie, kiedy wyłącza się myślenie i świadomość.

      Najpierw poruszają się palce. Powoli, wytrwale, jednostajnymi ruchami przypominającymi przedśmiertne drgawki robią dla dłoni małą niszę w miękkiej ziemi. Zaraz jednak ziemia się zapada i palce nieruchomieją.

      To nic. Ten eksperyment pozwala nowej sile zarządzającej ciałem opanować sytuację. Stabilizuje się tętno, serce zaczyna uderzać miarowo, oddech staje się głębszy.

      Pojawia się nowy problem. Zaczyna brakować tlenu. Głębszy oddech wciąga do gardła i płuc drobinki ziemi i grozi uduszeniem w ciągu kilkudziesięciu sekund. Obie dłonie zaczynają rozpaczliwie rozgarniać ziemię. Na szczęście ciało jest przysypane cienką warstwą czarnej gleby i już po kilku sekundach nadludzkiego wysiłku dłonie wydostają się na powierzchnię.

      Twarz! Trzeba odsłonić twarz!

      Ziemia się obsypuje, szerzej rozwierają się usta zalepione krwią i płuca łapczywie chwytają hausty rześkiego powietrza wrześniowej nocy. Na moment siły wracają. Ręce zrzucają kamienie leżące na piersiach i podbrzuszu, ciało wydostaje się z płytkiego grobu, przewraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bezruchu. Płuca i krtań oczyszczają się z ziemi w gwałtownym ataku kaszlu, żołądek w nagłym skurczu pozbywa się żółci powstałej w chwili agonii.

      Dalej! To jeszcze nie koniec.

      Popychane przez ślepy instynkt przetrwania ciało przesuwa się wytrwale, centymetr po centymetrze, przez ciemność w kierunku światła. Jak wielki, czarny, oślizgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy.

      Nagle trawa się kończy i ludzki robak oblepiony czarną ziemią i krwią trafia na brukowaną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłużej.

      Gdyby to widowisko obserwował ktoś z boku, mógłby nabrać podejrzeń, że ludzki czerw jest już martwy. Jednak w tamtym czasie i miejscu nie było nikogo. Obserwatorem dramatycznej walki dziecka o życie mógł być co najwyżej Bóg.

      Albo Diabeł.

      Okaleczony mózg budzi się z chwilowego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozolnie zbliża się do uchylonej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miejsce z oddalonej o kilkadziesiąt metrów ulicznej latarni.

      Niespodziewanie na wysypanej żwirem drodze słychać kroki. Zbliżają się szybko i pewnie.

      Mózg rejestruje dźwięk i próbuje wezwać pomoc. Stłuczone, spuchnięte wargi poruszają się w niemym wołaniu o ratunek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Słychać tylko te kroki.

      Coraz bliżej i bliżej.

      A jeśli wcale nie oznaczają ocalenia? Jeśli teraz nastąpi dalszy ciąg kaźni?

      Ta podprogowa myśl przemyka przez wszystkie komórki kory mózgowej i sprawia, że