Mieczysław Gorzka

Totentanz


Скачать книгу

telefon zawibrował jej w dłoni. Odebrała szybko.

      – Cześć, kochanie – usłyszała tak dobrze znany baryton. – Przepraszam, że nie odebrałem, ale zapomniałem zabrać ze sobą komórkę.

      Grażyna od razu wyczuła w jego głosie dziwną nutę.

      – Dlaczego jesteś taki zasapany? – zapytała.

      – Wróciłem z joggingu – wyjaśnił. – Przecież wiesz, że wieczorami biegam. Dzisiaj zrobiłem sobie mocniejszy trening niż zwykle.

      Grażyna natychmiast wyobraziła sobie jeszcze inny powód jego zmęczenia i zaraz zganiła się w myślach. Jednak obraz nagich ciał splecionych w miłosnym uścisku nie chciał zniknąć z jej wyobraźni.

      – No tak – starała się, żeby jej głos brzmiał tak jak zwykle. – Tylko że dzisiaj słychać cię jakoś inaczej…

      – Inaczej? – zaśmiał się.

      – Jakbyś był bardzo blisko mnie. Za rogiem.

      – Skarbie, chciałbym być tak blisko. Niestety, to tylko złudzenie. Jestem bardzo daleko.

      – Grzegorz, ja już dłużej nie wytrzymam sama. Potrzebuję pomocy. Wszystko jest na mojej głowie.

      Mężczyzna po drugiej stronie linii się zasępił. Słychać było też coś innego. Dźwięki policyjnych syren. Pewnie zza okna. Grażyna wyobrażała sobie, jak mąż marszczy brwi nad tymi swoimi dziwnymi błękitnymi oczami. Kiedy go pierwszy raz zobaczyła, przestraszyła się tych oczu. Wydawały się zimne, puste w środku, jakby ich posiadacz nie miał w sobie uczuć. Dopiero kiedy bliżej go poznała, okazało się, że to tylko zasłona, za którą kryją się normalne ludzkie emocje. Czasem nawet ich nadmiar. Grzegorz nie miał rodziców, całe dzieciństwo spędził w domu dziecka i pewnie dlatego miał kłopot z okazywaniem uczuć.

      – Kochanie, to dobrze płatna praca, kredytu zostało nam już niewiele. Głupio by było teraz rezygnować. Wytrzymaj jeszcze kilka miesięcy.

      – Grzegorz, ja… – zawahała się. – Ja się boję.

      – Co się dzieje? – zaniepokoił się.

      – No wiesz… jesteśmy same z Lenką w domu przy lesie. Czasem robi się tutaj tak… ponuro…

      – Skarbie, nic ci nie grozi. Mieszkasz w bezpiecznym miejscu. Zaproś czasem swoich rodziców, niech zostaną na sobotę i niedzielę. Poczujesz się bezpieczniej.

      Zapaliła jeszcze jednego papierosa. Spojrzała w kierunku krzaków na tyłach domu i mimowolnie zadrżała. Kolejna konsekwencja wychowania w domu dziecka: Grzegorz zupełnie nie łapał pewnych niuansów w stosunkach dzieci – rodzice. Nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego jej ojciec raczej nie będzie chciał zostać u nich na noc.

      Zmieniła temat.

      – Grzegorz, pamiętasz tę betonową płytę z wystającymi prętami, w kącie ogrodzenia? – zapytała.

      – Tak, prosiłaś mnie, żebym coś z nimi zrobił.

      – No właśnie, zrobiłeś?

      Usłyszała wyraźne westchnienie do słuchawki.

      – Przepraszam, zapomniałem – odpowiedział z ociąganiem. – Zajmę się nią w przyszłym tygodniu. Może zamówię jakiś transport, żeby ją zabrali…

      – Bo widzisz – przerwała mu – te pręty są już niegroźne. Ktoś je powyginał i już tak nie wystają. Myślałam, że to ty…

      – No, nie ja… Może twój ojciec.

      – Może.

      Jeszcze raz spojrzała w kierunku krzaków leszczyny i po raz kolejny w ciągu ostatnich dni wydawało jej się, że widzi potężną postać ukrytą w ich cieniu. To tylko krzaki – pomyślała uspokajająco.

      – Grzesiu, wracaj szybko.

      Rozdział 22

      Miarowe, metaliczne stukanie, które w jego uszach brzmiało niczym dzwon Zygmunt kołyszący się nad głową, przywróciło go do rzeczywistości. Z początku nie wiedział, gdzie jest. Otworzył wolno oczy i zobaczył nad sobą ciemną postać. W jednej chwili odzyskał świadomość.

      Zabójca, pościg, cios, prawdopodobnie rękojeścią pistoletu. A może to był strzał w tył głowy? Nie, niemożliwe. Po takim strzale nikt nie otwiera oczu. Czuł ból w skroniach, pulsujący w rytm przejeżdżającego nieopodal pociągu towarowego.

      Żył, tylko to się teraz liczyło. Musiał coś zrobić.

      Poruszył nieznacznie palcami u rąk. Sprawne. Spojrzał przez przymrużone powieki i zauważył, że walther Parola leży w tym samym miejscu. Jeden szybki wyrzut ramienia, potem ruch do góry i strzał. Może się udać. Pod warunkiem że tamten nie przystawia mu właśnie tłumika do skroni. Skoncentrował się. Odgłosy towarowego milkły w oddali. Wtedy do jego uszu dobiegł głos:

      – Panie komisarzu! Jest pan ranny? Panie komisarzu…

      Szerzej otworzył oczy. Zerknął na buty pochylającego się nad nim mężczyzny. To były inne buty. Spojrzał dalej. Kilka osób z latarkami kręciło się, zaglądając we wszystkie kąty ogrodu.

      – Nic mi nie jest… – wychrypiał Zakrzewski przez zaciśnięte gardło.

      – Dobry Boże! Myślałem, że pan nie żyje.

      – Pomóż mi się podnieść.

      Mundurowy policjant dźwignął Marcina do góry i przytrzymał, dopóki nie minęła koszmarna fala bólu i zawrotów głowy.

      Zakrzewski przypatrzył się policjantowi. Znał go z komendy wojewódzkiej i kilku akcji na mieście.

      – Walczak, to ty? – zapytał.

      – Ja – potwierdził tamten i zaraz dodał: – Strasznie pan wygląda.

      Dwóch innych funkcjonariuszy zbliżyło się do nich z latarkami. Marcin przetarł twarz, po czym podniósł dłoń do światła. Była cała czerwona.

      – To tylko rozbita głowa – powiedział. – Złapaliście go?

      – Kogo, panie komisarzu?

      – Mordercę.

      Walczak się skrzywił.

      – Przepadł – skwitował krótko.

      – Przed chwilą tu był. Musimy go gonić.

      Zakrzewski zrobił taki ruch, jakby chciał biec dalej, ale mundurowy go powstrzymał.

      – Strzelanina była dwie godziny temu. Przez ten czas pana szukaliśmy. Na szczęście trafiliśmy na świadka, który widział, jak przebiegaliście w tym miejscu przez tory kolejowe. Inaczej byśmy pana nie znaleźli.

      – Dwie godziny temu? – Marcin zacisnął powieki. – Która jest teraz?

      – Kwadrans po północy. – Po raz pierwszy odezwał się drugi policjant, który przystanął obok, wyciągając przed siebie paczkę papierosów.

      – Ogłuszył mnie. – Zakrzewski jęknął.

      Przyjął papierosa i zaciągał się łapczywie jak nałogowy palacz. Nikotyna podziałała przeciwbólowo i trzeźwiąco.

      – Co z Parolem? – zapytał.

      – Nic nie wiemy. Podobno zawieźli go do szpitala. – Walczak wzruszył ramionami.

      – Cała policja w mieście jest na nogach – dodał ten drugi. – Złapiemy zabójcę. To tylko kwestia czasu.

      Zakrzewski nie był tego taki pewien, ale się nie odezwał. Patrzył na dwóch ratowników z noszami, którzy przeskoczyli przez płot i biegli w jego kierunku.

      *

      Była