Stefan Żeromski

Międzymorze


Скачать книгу

na mojej drodze wiązka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, śliska, ośliniona i osypana bąblami.

      Wydarło ją bujne morze mocą swoją i władzą, ostoję i przytułek igrających dorszów i storni, czy wydarła przemocą denna matnia kręcichy, rybackiego niewodu.

      Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni.

      Gdzieniegdzie ułamek zczerniałego drzewa, korek, lub szczątek węgla z człowieczego kędyś ogniska czerni się zdala w blasku pobrzeża, jak resztka wstrętnego brudu.

      Morze otrząsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie.

      Ostra wełna nieustannym zakosem podbija stare piasczyste pokłady, podrzyna niemateryalnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki.

      Tu i tam odsłania barwne ostrze, nikłemi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.

      Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesącza się wpoprzek ciszy.

      Lecz oto zniweczył go i roztrącił szelest pluszczący i świszczący.

      Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek brązowy, z twarzą, w której tylko białka oczu błyskają, jednostajnemi skokami plażę przebiega.

      Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i dłonie zaciśnięte.

      Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na strądach.

      Zda się, iż pierzaste skrzydła migają z prawej i z lewej strony u każdej miedzianej jego stopy.

      Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpii, ocknął się i przebiega wybrzeżem północnego morza.

      Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłą się zawściąga.

      Daleko w błękicie znika.

*

      Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuśce przyrostów półwyspu wciąż linia złotofalista wynika i przygasa.

      Niema tam już ludzi.

      Nareszcie – niema nikogo.

      Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujących.

      Złożone są ich płowe, smużką białą ośnieżone skrzydła i białe głowy widnieją zdala na fali.

      Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy, – barwą głowy i spodnic naśladują piany, pędzące na czubach bałwanów.

      Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchają, wnet jednak zlatują białemi piersiami we wzdęte podrzuty żywiołu i, jak łodzie człowiecze, ponosić się każą.

      Jedna tylko, odbita od stada, wciąż krąży.

      W moją stronę nawraca.

      Unosi się wyżej i niżej, jak jastrząb kołuje, leci w prawo i w lewo.

      Jak strzała wprost na mnie przypada z wyraźnym zamiarem napaści.

      Widzę tuż nad swą głową rozpostarte jejskrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.

      Gdybym kij swój podźwignął, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.

      Dostrzegła, czy przeczuła niewiadomą mi władzą ten zasób mej potęgi, ten impuls mojej woli, bo krzyk jej stał się ostry, złowrogi, zaiste wojenny.

      Nie inaczej – wyzwała mię do boju!

      – Czegoż odemnie chcesz, skrzydlata? Com ci krzyw, śnieżnopióra? Czy i ty w tej samotni, na granicy wód i piasków tylko prawa wojny za prawa uznajesz?

      Krzyk rybitwy nie ustał, nie zniżył się, nie nacichł, lecz się wzniósł i dosięgnął granicy obrzydliwej rozpaczy.

      Zrozumiałem treść tych ptasich okrzyków.

      Zrozumiałem dokładnie.

      Poczytuje mię, widać, za kształt śmierci dwunogiej, która zmierza w kierunku jej gniazda.

      Krok mój poczytuje za krok śmierci, który lada chwila nadepnie na gniazdo, ukryte kędyś w zagajach charszczów i badylów tej strony, ukręcone z kolczastych włókien mikołajka.

      Wiem, dobrze wiem, co jest w krwionośnem sercu, gdy dwunoga śmierć zbliża się do gniazda, przytulonego do ziemi.

      Wiem, dobrze wiem, co jest w rozwartych oczach, gdy spokojna, obojętna, radosna przechadza się w pobliżu, na ścieżce prowadzącej do progu.

      Mam w gardzieli tensam krzyk, który się spod twego serca wydziela, ptaku popielaty.

      Każdy odcień chrapliwy pamiętam na widok przybliżania się i na widok oddalania.

      Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, – gdy, – po tysiąc kroć przeklęta! – na mojem nieszczęsnem sercu wszechmocy swojej próbuje.

      – Ucisz się, matko!

      Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej, lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.

      Ja jestem, jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.

      Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości, niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!

      Wyprowadź cichcem, a nieobaczkiem, przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.

      Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.

      Niech najpotężniejszemu wichrowi sprzeciw postawią i, jako żagle, zagrodzą drogę, żeby dzięki lekkiej przeponie ich kostek, ścięgien i piór sam musiał je naszać aż pod lecące obłoki, wywyższać, podnosić wzgórę, w promieniach słońca wiecznego.

*

      Twórca dnia, wiekuisty i nigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce stacza się oto z nieboskłonu.

      W szkarłat niestrzymany dla oka nabrzmiałej kuli przemienia złoto swojego kręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu – i w wodach puckich, kędyś naprost królewskiego Rzucewa tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze.

      Gdy na wybrzeżu, w gwarnym Sopocie, w pięknym Orłowie, w Gdyni, rozgłośnej od łoskotu prac, rozciąga się już przedzmrok błękitu, gdyż słońce zaszło tam już za lasy uroczego wzgórz łańcucha, – na podsypiskach i dunach Helu wciąż jeszcze trwa świetlisty dzień, aż do ostatniej chwili pogrążenia się w falach górnego krańca płomiennej słońca korony.

      Do tej ostatniej chwili skaczą w jego promieniach dzieci radosne na białych pochylniach i w pianach tęgo wygrzanych.

      Oczy wszystkich śmiertelnych z pożegnalnem westchnieniem i z wewnętrznym szeptem uwielbienia zwracają się w tej chwili ku odchodzącemu rozdawcy żywota.

      W każdym oku objawia się trójkąt piękności, wiecznie istniejący i zawżdy ruchomy, przenośny z miejsca na miejsce, stworzony przez linie nieskończenie długie między źrenicą, między słońcem ubywającem i linią jego odbicia w morza drgającej powierzchni.

      Na drgającej morza powierzchni wynika kresa ruchoma, której widok zależny jest od każdego kroku człowieka w prawo lub w lewo, istniejąca rzekomo na rozległych wodach, a nieistniejąca poprawdzie.

      Dokądkolwiek pójdzie i skądkolwiek spojrzy, – gdyby nawet obszedł Wielkie i Małe morze wokoło, ściele się przed nim o zachodniej godzinie na wsze strony, ażeby mu pokazać najpiękniejszy widok na ziemi: ślad słońca odchodzącego, który na morzu przygasa.

      Jakże wieloraka, jak nienaśladowana dla żadnej ze sztuk i dla żadnego z