Leo Lipski

Dzień i noc


Скачать книгу

Siedemdziesiąt tysięcy. Jest taktowna i opanowana. Dobiera dobrze ludzi. Stanowcza i mądra. I przy tym dobra. Jak powie „nie”, to tak jakby inny powiedział „tak”.

      Nie było mi się łatwo dostać do ambulatorium. Musiałem mieć zatwierdzenie naczelnika obozu. Nie wiadomo dlaczego, spodobałem się jej. Wiedziałem, że będę przyjęty. Poddawała mnie z uśmieszkiem egzaminowi. Gapiła się na mnie, wpatrywała, nie spuszczała oczu, ukośnych, niebieskich. Siedziała w skórzanym fotelu, ja na krześle. Oddzielało nas biurko. No i to, że ona była „wolna”. Dawkowanie pantoponu22. Objawy zapalenia płuc i tak dalej. A potem z małym przejściem:

      – Zagwizdaj23 jakieś wasze szlagiery. – Znieruchomiałem jak owad. – No, zagwizdaj, nie bój się, ściany są izolowane.

      Zagwizdałem jej Chłopców z Albatrosa24, Błękitne niebo25. Gwizdałem może piętnaście minut.

      – A umiesz tańczyć?

      – Nie.

      – Dlaczego?

      Zrobiłem się dla niej trochę nieinteresujący, ale uśmiechnęła się i powiedziała:

      – No, teraz możesz pracować.

      Podała mi rękę. Jak dobrze to dziś pamiętam. Co robisz po tylu latach, Olgo?

      Teraz byłem na prawach wyjątkowych. Nawet naczelnik obozu nie mógł mnie usunąć łatwo.

      Zapomniałem, że ona już weszła, a za nią Grisza. Grisza prycha, kaszle, ma czerwoną twarz. Więc ja zaczerwieniłem się, że oni idą do tego członka. Myślę: „Dobrze, że nie muszę tam być”. Ale ona mówi:

      – Może ty pójdziesz. Ty byłeś w karcerze? No to dobrze. Pójdziemy.

      Ona jest w walonkach, przyjemnie ubrana. Idziemy w stronę śniegu, który jest jak jedwab. Ona pyta:

      – Czy to prawda, że zwolniłeś pijanego?

      – Prawda. Ale on był z milicji. Zastępca naczelnika.

      – Powinieneś bardzo uważać.

      – Jak mam uważać?

      – Słuchaj, ty nie jesteś u nas długo. Sowiecki człowiek wie, nawet w obozie, jak się zachować. A ty nie. Chcesz pracować w szpitalu?

      – Chcę, tylko…

      – Ja wiem. Tylko nie będziesz mógł… Tak?

      – Tak.

      – No to zostań w ambulatorium. Tylko nie rób idiotyzmów. Dobrze, że o tym pijanym opowiedział mi Fiedia.

      Dmie znad Wołgi.

      – Czy to prawda, że wolna siostra Natasza ma się ku jakiemuś ze-ka26?

      – Prawda. Wszyscy o tym mówią. Że to odbywa się na stole w ambulatorium. Na bardzo niewygodnym…

      – Dość. Mówmy o czymś innym. Będę musiała zwolnić Buehlera.

      – Dlaczego?

      – Rozkaz z góry, że wszyscy z pięćdziesiątego ósmego… Bardzo go lubiłam. Dość.

      Popatrzyłem na nią. Dziewczyna z liceum w szkolnym płaszczu. Granatowy z futerkiem na brzegach. Z kołnierzem barankowym. Tylko na głowie skórzana czapka na uszy. Skośne, niebieskie oczy.

      – Aha, asenizatorzy27 sprawują się dobrze? Podczas twoich dyżurów?

      – Dobrze. Teraz jest… – nie wiedziałem, jak po rosyjsku powiedzieć „kał” – zamarznięty i tylko trzeba go odrąbywać.

      – „Gówno”, chciałeś powiedzieć.

      – Tak.

      – Ja nie mam czasu chodzić do latryn. Polegam na tobie. A baraki sto trzydzieści dwa, sto trzydzieści trzy zostały wygazowane?

      – Tak. Inwalidzi musieli się skupić.

      – Naturalnie, że musieli. Chodzą przynajmniej porządnie do łaźni?

      – Niektórym w zimie się nie chce. Uzbecy marzną strasznie.

      – Niech marzną, ale muszą. Powiesz dziennemu dyżurnemu.

      – Oni dostają po łaźni często zapalenia płuc.

      – Niech dostają. U mnie nie śmie być wszy ani pluskiew.

      Inwalidzi, którzy nago marzną w łaźni. Czekają na ubranie w dezynfekcji. Czuła, że mam jakieś zastrzeżenia.

      – Czy ty myślisz, że mnie nikt nie pilnuje? I tak powinno być. Ja mówię tak z tobą, bo ty jesteś zachodni.

      Podeszliśmy pod wrota karceru, które się elektrycznie otworzyły. Naczelnik:

      – Melduję, że Achmatow odmówił pójścia do pracy i przybił sobie…

      Ona machnęła ręką:

      – Prowadźcie.

      Ponura cela, oświetlona żarówką. Z judaszem. Ten Achmatow – brodaty chłop. Potężny i chudy.

      – No, Achmatow, co ty wyczyniasz?

      Achmatow milczy, kiwa głową jak wahadłem. Porusza grdyką. To nie jest kanciarz, ooo, nie.

      – Achmatow, obywatelka naczelniczka…

      Olga przerywa karcerowemu. Widać, że Achmatow jest jeszcze nieprzytomny z myślenia. Że myślał całą noc. I jeszcze wiele innych. I przybił sobie. Groźbami nic się nie wskóra. Dałby się posiekać. Mruga oczami. Ona wskakuje na pryczę, na drugie piętro. Siada obok niego. Mówi karcerowemu:

      – Wyjdź!

      Po tym bierze do ręki jego olbrzymią głowę. Przestaje nią kiwać, jest zbudzony. Patrzy na nią nieprzytomnie. Ona mówi:

      – Jak ci nie wstyd?

      On zakrywa członek ręką.

      – Za co tu siedzisz?

      – Pajdkę chleba skradłem. Nie chciałem wyjść do pracy.

      – No, wyciągnij ten gwóźdź.

      On wie, że jak wyciągnie, to wszystko się zacznie od początku. Ona, zgadując myśli, pyta:

      – Na jak długo?

      – Trzy lata. Kułak28, kułak.

      – Jak długo siedzisz?

      – Dwa lata.

      – Durniu, za rok wyjdziesz.

      Ale w nim jest chłopski upór. Ona dodaje:

      – Ja sama wyciągnę.

      On chwyta prycze w dłonie i zaczyna ryczeć. Nie z bólu. Prycza trzaska pod jego rękami. Ryczy jak bawół. Ona tymczasem wyciąga gwóźdź. Patrzy, jak bardzo zranione jest miejsce. Potem zeskakuje z pryczy. Do mnie:

      – Zrób opatrunek.

      On dalej ryczy, aż karcer się trzęsie. Ile miesięcy jego powolnego buntu poszło na marne. I bezcelowego w gruncie rzeczy. Olga woła:

      – Achmatow! Milcz!

      Achmatow pierwszy raz patrzy na nią przytomnie. Spojrzenie jego mięknie. Zaczyna płakać bezgłośnie. Ona mówi:

      – A następnym razem tylko milicja ci pomoże! Achmatow! Pamiętaj!

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст