– wrzasnęła przy śniadaniu Olaug z drugiego końca stołu. – I niedługo zobaczę ją na komputerze!
– Na komputerze? – zapytała Petra, jedna ze starszych pielęgniarek, stawiając jednocześnie na samym środku stołu wielki półmisek z pokrojonymi w plastry pomidorami i ogórkami.
Ogórki i pomidory, pomyślał Tormod, ciągle ta sterta warzyw, których prawie nikt nie jadał. Dlaczego stawiali je na stole, skoro za każdym razem, prawie nietknięte, były potem odnoszone z powrotem do kuchni? Półmisek stał teraz pomiędzy nim a Lillian Albertsen i utrudniał dostęp do koszyka z chlebem.
Starzy ludzie nie lubili warzyw, a już na pewno nie w charakterze ozdoby na jedzeniu, każdy wiedział, że staruszkowie wolą coś słodkiego. Poza tym pielęgniarki kroiły ogórki na stanowczo zbyt grube plastry. Smakowały przez to jak woda. A jeśli tylko posypało się pomidory odrobiną soli, to z nich też zaraz wyciekał sok, i po co im było na stole tyle samej wody, przecież potrzebowali porządnie się najeść.
Anna zawsze używała do krojenia ogórków łopatki do sera. Ale nie robiła tego po to, by zachować ich smak, tylko ze skąpstwa. Po śmierci Tallaka nie wykonała ani jednego gestu, który wyrażałby miłość lub troskę. Mimo to krojone przez Annę łopatką do sera cieniutkie plastry ogórków smakowały o niebo lepiej niż te grube kawałki, które tutaj serwowano. Gdyby tylko wiedziała, pomyślał, że jej wysiłki, żeby prowadzić oszczędny tryb życia, w sumie przyczyniły się też do poprawy smaku.
Ileż to razy Tormod siedział przy małym stole z laminatu obok kuchennego okna i obserwował Annę od tyłu, kiedy męczyła te nieszczęsne ogórki. Naprawdę męczyła. Nawet kiedy robiła mizerię i potrzebowała sporo plastrów, i te jej grube, popękane pięty w laczkach, poruszające się rytmicznie w górę i w dół, suche i zażółcone od brudu, i łokieć oraz łopatka do sera pracujące niczym jakaś maszyna. Wpadała w swego rodzaju taneczny rytm, za sprawą którego ogórek stawał się bezbronny wobec nadciągającego narzędzia. Czasami zdarzało się, że jakiś skrawek warzywa spadał tuż przy jej laczkach na tkany dywanik ze sztucznego włókna, ale ona tego zapewne nie zauważała, bo potem zazwyczaj wdeptywała go w plastikowy splot. Bo gdyby zauważyła, to raczej by go podniosła z brudnego chodnika, opłukała i dołożyła do reszty.
Anna. Jego własna, formalnie poślubiona żona, wepchnięta mu w życie po to, żeby ona i jego ojciec Tallak mogli kontynuować swój romans, spłodzić synów, jego przyrodnich braci, Tora, Margida i Erlenda, podczas gdy on pracował w gospodarstwie jak eunuch. Od czasu do czasu zdarzały mu się krótkie, intensywne i ożywcze chwile szczęścia, gdy nagle przypominał sobie, że ona nie żyje, na przykład kiedy siedział i czytał, albo kiedy budził się w nocy z jakiegoś strasznego, rozdzierającego snu, w którym był nie dość dobrym, zbyt brzydkim, za niskim młodym mężczyzną pełnym nagannych uczuć do niemieckiego żołnierza, albo kiedy czuł skurcz w nogach schowanych pod ciepłą kołdrą, ból przeszywający go od łydek, przez uda, aż po pachwiny, ból tak silny, że pod jego wpływem spocony wytaczał się z jękiem z łóżka, myśląc sobie, że tak zapewne czują się tonący, którzy pływali w morzu i złapał ich taki skurcz, dokładnie taki, w lodowatej wodzie, od której zaciskały się mięśnie, czytał o tym kiedyś w magazynie „Męski świat”.
Wobec takiego bólu człowiek był zupełnie bezradny. Zupełnie. To jasne, że ludzie od tego tonęli. Stał boso, zgarbiony, oparty o łóżko i pocąc się i jęcząc, przyciskał duże palce u stóp do podłogi, a potem rozciągał nogi w górę od kolan aż do bioder, zależnie od tego, w którą stronę skurcz się przemieszczał. I w takich chwilach również zdarzały mu się przebłyski czystej, jasnej, radosnej myśli: to prawda.
Ona nie żyje.
Anna nie żyła. To pomagało złagodzić ból. Świadomość tego faktu napływała zawsze jak nagły przebłysk światła, w samym środku innych spraw, trwała kilka sekund, dostatecznie długo, żeby poczuć, że ma ochotę na kilka łyków Solo.
Podreptał do lodówki i wyjął butelkę Solo, nie domknął drzwiczek, więc w środku ciągle paliło się światło. Dom opieki płacił za prąd, więc ani trochę go to nie martwiło, ale jeśli stał zbyt długo, siorbiąc napój, z lodówki dobiegał piskliwy dźwięk. Wtedy szybko wstawiał butelkę z powrotem do środka, zanim ktoś przechodzący korytarzem wpadnie zobaczyć, co się dzieje. Na przykład Marthe z nocnej zmiany. Była okropna. Ale tak czy owak, lodówka była wielkim luksusem.
Gdyby tylko Anna o tym wiedziała. Że kiedy ona leży tam martwa jak kłoda przy kościele w Byneset, pogrzebana i przerabiana na tłusty czarnoziem, on w tym czasie, w pełni życia i szczęścia, pije sobie napój z bąbelkami wyjęty z własnej lodówki. Nie wodę, nie przeterminowane, więc przecenione mleko, tylko najprawdziwszy, kupiony w sklepie napój gazowany.
Przyszło mu do głowy, że Solo właśnie się kończy, zostały jedynie dwie butelki. Gdyby tylko żył Margido. Margido przynosił mu gazowane napoje bez proszenia. A nie chciał zanadto męczyć Torunn, ona miała więcej niż dość własnych zmartwień.
Potrafił godzinami siedzieć zanurzony całkowicie we własnym świecie, nie czując odpowiedzialności za nic ani za nikogo, napawając się wszystkim, co mógł teraz robić, a co wnerwiałoby Annę do nieprzytomności. Codziennie mógł godzinami czytać i nikt nie ganiał go bez przerwy do tej cholernej szopy na drewno, żeby przyniósł naręcze polan, z których zawsze albo Anna, albo Tor byli niezadowoleni.
Polana były za grube. Albo za cienkie. Albo miały za mało kory. Albo za dużo. Albo twierdzili, że marnuje parafinę, lejąc jej za dużo do wiórów, których używali do rozpalania w małej kozie stojącej w kuchni.
Teraz wszystko wyglądało inaczej.
Kiedy miał na to ochotę i siły, mógł wyjść z pokoju i zjeść smaczny posiłek przy wspólnym stole, zastawionym daniami w rodzaju tych, które Anna w ramach oszczędności od razu chowała do zamrażarki. Te potrawy umarły wraz z nią. Margido wyrzucił wszystkie resztki z zamrażarek, kiedy likwidowali gospodarstwo, a Tormod mógł wreszcie przeprowadzić się tutaj. Zadał Margidowi dokładnie to pytanie, co stało się z tym całym jedzeniem, które Anna tak oszczędzała, a wtedy Margido powiedział, że trochę zostawił sobie, na tyle, na ile pozwalało mu miejsce w zamrażalniku na górze jego domowej lodówki, a resztę wyrzucił i zamrażarki są już puste.
Tormod nie zapytał Margida, czy czuje ulgę albo radość. Nie rozmawiali nigdy o takich sprawach, ale myślał o tym całym jedzeniu, tej całej pracy, tym wszystkim, co się zmarnowało. Miał z tego kolosalną przyjemność.
Zamrażarki wkroczyły w swoim czasie szumnie do domu w Neshov, najpierw jedna, potem druga, a Anna piekła rzeczy, które chciała zamrozić, smażyła kotlety do zamrożenia, kupowała przecenione jedzenie, żeby je zamrozić, robiła i mroziła przetwory, gromadziła bogactwo jak złoto na dnie posażnej skrzyni, a oni nigdy nie zobaczyli tych skarbów na kuchennym stole.
Na co dzień jadali skromnie i niewiele, często nadpleśniałe produkty. Ale zamrażarki stanowiły dumę Anny i były kochane bardziej niż jakikolwiek człowiek. A teraz Torunn umyła je na błysk, ją też zapytał o ich los, kiedy wróciła tutaj pod koniec zimy i wprowadziła się do Neshov. Obecnie należą do niej, powiedziała, ale przecież jedna to było dla niej aż nadto, nie była osobą lubiącą jeść.
Widział je oczyma wyobraźni, wielkie białe zamrażarki, przypominające wysokie trumny, stojące na zimnej i nierównej betonowej podłodze w piwnicy w Neshov, jedna osuszona i pusta, z wtyczką wyjętą z kontaktu. Pomyśleć, że Anna mogłaby to zobaczyć. I że mogłaby się dowiedzieć, że jej imieniem został nazwany pies. Ale z ogórkiem radziła sobie naprawdę pierwszorzędnie.
Z czystej łaski wziął sobie gruby plaster ogórka, złapał kawałek chrupkiego chleba, nie miał ochoty na żadną z tych rzeczy, ale akurat te półmiski stały najbliżej, maselniczka była za daleko, a nie chciał prosić nikogo, żeby mu ją podał, chciał poczekać, aż Petra sama to zrozumie,