Jessie Burton

Wyznanie


Скачать книгу

pozującymi w ten naturalny i niewymuszony sposób, który wymaga wysiłku i starannych przygotowań. Wnioskując po wszechobecnych kostiumach plażowych w prążki i nietwarzowej trwałej Dorothy, pochodziły z lat dziewięćdziesiątych. Poczułam, jak zaciska się wokół mnie obręcz klaustrofobii i musiałam przystanąć, żeby złapać oddech.

      – No proszę, w końcu wracają włóczędzy! – odezwała się na mój widok Dorothy.

      Uśmiechnęłam się i cmoknęłam ją serdecznie.

      – To dla ciebie. – Wręczyłam jej bukiet róż.

      – Och, dziękuję ci, kochanie. Z Maroka! Właśnie się zastanawiałam, gdzie o tej porze roku kwitną jeszcze róże. Luce, mogłabyś je wstawić do wazonu?

      – Teraz jeżdżę na koniu – odparła dziewczynka.

      – To ci nie zajmie nawet minuty! – ofuknęła ją Dorothy.

      – Ja to zrobię. – Wzięłam kwiaty, czując, że ich północnoafrykański rodowód spotkał się z dezaprobatą Dotty. Przez ślad węglowy? A może rasizm? Trudno powiedzieć.

      – Co u ciebie słychać? – zapytała.

      – Wszystko w porządku, dzięki. – Z klaustrofobią zmieszało się teraz zniechęcenie, czułam, jak ich nieprzyjemny ciężar gromadzi się w moim żołądku.

      W drzwiach kuchni stanęła Daisy.

      – Cześć, Rosie. – Ona też ucałowała mnie w policzek.

      – Cześć. A gdzie Radek?

      Daisy przewróciła oczami.

      – Na wieczorze kawalerskim. A mogłabym przysiąc, że oni wszyscy już mają żony.

      – Ano.

      – Chociaż w tym przypadku to już drugi ślub. Tym razem lepiej się dobrali.

      Dorothy westchnęła.

      – Powiesz ojcu, żeby przyszedł w końcu pokroić to mięso? Co on tam jeszcze robi?

      – Chyba zszedł do piwnicy po wino – powiedziałam.

      – Nie-e – wtrąciła się Lucia. – Próbuje coś nagrać przez aplikację Sky.

      – Znowu? Luce, błagam cię, zrób to za niego, bo wszystko wystygnie. Przyszliście w samą porę – dodała Dorothy, choć z jakiegoś powodu patrzyła wyłącznie na mnie.

      *

      Podczas lunchu rozmawialiśmy głównie o zbliżającym się ślubie pary, której nie znał nikt prócz Daisy. Patrząc, jak porusza ustami, stwierdziłam, że wygląda na skrajnie wyczerpaną. Próbowałam się wyłączyć, skupić na Constance Holden i pytaniu, jak to się stało, że zakochała się w mojej mamie, ale Daisy miała wyjątkowo donośny głos, który na dodatek nie milkł ani na chwilę. Zaczęłam się więc modlić o zmianę tematu – może jakieś doniesienia w sprawie zaflegmionych płuc Wilfa? I co tam słychać u Lucy, w czym tym razem przerosła kolegów z klasy? („Chociaż to mimo wszystko lepiej, że się z nimi uczy, bo dzięki temu się dowie, w jaki sposób radzić sobie z rówieśnikami”). Wyobraziłam sobie Lucy za piętnaście lat – beznadziejnie bystrą i równie samotną dziewczynę. Przygnębiająca wizja. Rozglądałam się po nieciekawym wystroju jadalni, po ścianach obwieszonych portretami dalekich wiktoriańskich krewnych Dorothy. W korytarzu odezwał się kurant zegara szafkowego.

      – A skoro już mowa o ślubach, to co tam u was? – zapytała Daisy, gdy sprzątałam talerze ze stołu.

      Joe zesztywniał, a ja uśmiechnęłam się beznamiętnie.

      – Żyjecie w tym mieszkaniu od tak dawna! – świergotała wesoło Daisy, ja jednak nie dałam się zwieść. – Kiedy zamierzasz spełnić męski obowiązek i poprosić ją o rękę?

      – O Boże.

      – No co, to tylko pytanie…

      – Wyjątkowo kiepskie! – wściekał się Joe. – A jeżeli wystarczy nam do szczęścia taki układ, jaki mamy teraz?

      Daisy parsknęła.

      – Mamusia to świnka! – zawołała Lucia, a ja roześmiałam się mimowolnie.

      – Czy to znaczy, że nie wierzycie w instytucję małżeństwa? – dociekała Daisy. – Przecież nie ma w tym nic złego, nie każdy musi wierzyć.

      – A niech mnie, wielkie dzięki, to bardzo łaskawe z twojej strony! Martwiłem się, jakie masz zdanie na ten temat – odparł Joe. Mnie też nie podobała się nietaktowna dociekliwość jego siostry, ale ten nagły wybuch był niepokojący. – Błagam, mamo, poproś ją, żeby się zamknęła. Za każdym razem ta sama historia, przecież to jakieś żarty!

      – A tobie nie zależy na bezpieczeństwie, Rose? – zwróciła się do mnie Daisy.

      Popatrzyłam na nią. Czy ona wiedziała cokolwiek o życiu swojego brata? Czy nie rozumiała, że – jeśli nie liczyć czterech ścian i dachu nad głową – Joe nie dawał mi absolutnie ż a d n e g o poczucia bezpieczeństwa? Że ostatnio wszystko, co miał mi do zaoferowania w sferze emocjonalnej, było mgliste i niewyraźne, uwypuklone przez jego własne troski? Być może nie; być może im to umykało, ukryte dla tych, którzy nie przyglądali się dość uważnie. Zaśmiałam się, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.

      – Rose, czemu ciągle się ze mnie śmiejesz? – zapytała z pretensją w głosie.

      – Nie śmieję się. Słowo honoru.

      Obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem, zmuszając Dorothy do interwencji.

      – Daisy, na litość boską, odstaw już to wino! Jesteś zmęczona. Ona jest naprawdę bardzo, bardzo zmęczona – zwróciła się bezpośrednio do mnie, zupełnie jakbym to ja sprowokowała u jej dorosłego dziecka tę wypaczoną projekcję niepewności i goryczy. – Małe dzieci bywają wykańczające.

      – Co ona może o tym wiedzieć? – syknęła Daisy.

      – Daisy! – rzuciła ostro jej matka. – Idź posiedzieć w salonie, dobrze?

      – Ja pierdolę – podsumował Joe.

      Ben nie odezwał się ani słowem. Daisy wstała i ruszyła do drzwi, roztaczając wokół siebie aurę urażonej księżniczki. Wiedziałam od znajomych, że dzieci potrafią wyssać z człowieka całą energię, ale oni nigdy nie zachowywali się w ten sposób, nawet skrajnie wyczerpani. A jeśli to coś więcej? – zastanawiałam się. – Może nie zmęczenie, tylko depresja.

      – Przechodzą trudny okres – powiedziała cicho Dorothy.

      – Dot – rzucił Ben ostrzegawczo, w końcu postanowiwszy włączyć się do rozmowy. Zerknął znacząco na Lucię.

      – No cóż. – Dorothy westchnęła. – Każdy związek ma lepsze i gorsze chwile.

      Przybrała ton statecznej matrony, który działał mi na nerwy. Daisy nie powinno ujść na sucho – tak jak za każdym razem – to, co mi powiedziała.

      – Tato, wyjdziemy zerknąć na dostawczaka? – zaproponował Joe.

      Chwilę później byliśmy w kuchni już tylko we czworo: ja, Dorothy i dzieci, Wilf z Lucią. Niedobitki kolejnego niedzielnego lunchu.

      – Luce, skarbeńku, przyniesiesz z pokoju zabaw jakieś puzzle? – powiedziała Dorothy.

      – Babciu, przecież ja nie znoszę puzzli…

      – Och, tak jak my wszyscy. Ale zrób to, o co cię proszę, dobrze, kochanie?

      Lucia odłożyła mechanicznie ołówek i zaczęła zsuwać się z krzesła, jakby wylewała się na podłogę. Dorothy znów westchnęła.

      – Jak się czuje twój ojciec, Rose? – Zawsze tak