Alek Rogoziński

Nieboszczyk sam w domu


Скачать книгу

muszę iść po zakupy – oświadczyła Kacprowi – ale potem możesz mnie zaprowadzić do tego gabinetu magii. To do zob…

      – A co masz kupić? – zaciekawił się Kacper, wpadając jej w słowo.

      – Dwa kilo mąki…

      – To chyba musi być ciężkie – rzekł chłopak. – Pomogę ci!

      Pola obdarzyła go spojrzeniem pełnym uznania, po czym gestem godnym księżniczki oddała mu babciną siatkę na zakupy. Może jej nowy znajomy nie był jeszcze tak bardzo mądry jak ona, ale jednak okazał się dżentelmenem. A Majewska, jak każda przedstawicielka płci pięknej, umiała to docenić.

      * * *

      Jacek Piecuch miał nóż na gardle. Kilka lat temu, tuż po skończeniu studiów informatycznych i powrocie w rodzinne strony, założył pierwszą w Morderczym firmę komputerową. Ponieważ miasteczko trudno było nazwać metropolią, firma nie utrzymałaby się tylko z lokalnej klienteli. Jacek zarabiał więc głównie na projektowaniu stron internetowych i opiece nad nimi na odległość, a w swoim rodzinnym mieście działał na zasadzie „złotej rączki od wszystkiego”. Szło mu w sumie nieźle, pomijając nieliczne momenty załamania, choćby wtedy, kiedy to jedna ze starszych sąsiadek wezwała go pilnie w środku nocy, bo „kapło jej naleweczką na to coś, w co się puka” i nie działał jej w związku z tym „guziczek esculap” (trochę czasu minęło, zanim zaspany Jacek zorientował się, że chodzi jej o klawisz „esc”), albo gdy zastępca burmistrza zapłacił mu pod stołem tysiaka za „kilka lewych hasełek do naprawdę fajnego porno, najlepiej z dziewuszkami z Tyrolu”. Kłopoty zaczęły się, kiedy mocno znudzony swoją robotą Piecuch postanowił w ramach rozrywki pobawić się w handel walutami. Pierwszy rachunek maklerski otworzył dokładnie w swoje dwudzieste piąte urodziny. Długo szło mu jak po grudzie. Niby czytał tony fachowych poradników, brał udział w wirtualnych szkoleniach, ale sukcesy na koncie miał zerowe. Ciągle też dokładał do tej zabawy, najpierw na zwykłej giełdzie, a później na Foreksie, czyli na mocno ryzykownym rynku handlu walutami. Już miał zrezygnować, kiedy nagle przeczytał w Internecie artykuł o kryptowalutach. Najpopularniejsza z nich, bitcoin, kosztowała wtedy ponad dziewięćset złotych. Kupił ich dziesięć i zaczął nimi handlować, zakładając się przy okazji, czy cena bitcoina wzrośnie, czy spadnie. Nazywało się to dźwignią i potrafiło szybko przynieść spore zyski. Jedną z ledwie kilku polskich giełd, które wtedy pozwalały na tego typu hazard, był BitShow. Przy czym w jego przypadku określenie „polska” było mocno umowne, bo aby nie podlegać rodzimemu prawodawstwu, zarejestrowano ją na Cyprze. Początkowo Jackowi szło fenomenalnie. Kiedy po kilkunastu miesiącach dotarło do niego, że stać go na podróż dookoła świata, ewentualnie przeprowadzkę z Morderczego do stolicy i kupienie tam mieszkania o wiele większego niż kawalerka, w której dusił się w swoim rodzinnym miasteczku, pierwszy raz poczuł się z siebie naprawdę dumny. Zignorował przy tym cichy głos, który gdzieś tam w tyle głowy podpowiadał mu, że pora wycofać się z tego mocno szemranego interesu. Zamiast tego zaczął spekulować jeszcze odważniej. I dokładnie w momencie, kiedy postawił wszystko na jedną kartę, przy okazji zadłużając po uszy firmę, BitShow ogłosił nagle, że kończy działalność. Jacka powiadomił o tym SMS od znajomego, który podobnie jak on ostro szarżował na tej samej giełdzie. Ponieważ wiadomość przyszła w środku nocy, Piecuch spędził czas do rana, wpatrując się w ekran komputera z wyświetlonym komunikatem: „Błąd 404. Strona, której szukasz, nie istnieje”, przy okazji poszczękując zębami i bezskutecznie próbując powstrzymać drżenie rąk. O siódmej rano z pierwszych wiadomości w TVN24 dowiedział się, że właściciele BitShow ulotnili się w nieznanym kierunku, zabierając ze sobą przy okazji prawie pół miliarda złotych. Nikłą pociechę stanowił dla niego fakt, że podobny do jego los spotkał kilkanaście tysięcy innych użytkowników tej giełdy. Jacek wiedział jedno: ma przekichane. I, niestety, doskonale zdawał sobie sprawę, co powinien w tej sytuacji zrobić.

      Jeśli w Morderczym popadło się w jakiekolwiek tarapaty większe niż złapanie gumy w samochodzie, a już zwłaszcza takie, które zahaczały o jakiekolwiek kwestie finansowe, czym prędzej korzystało się z usług Geparda Grzywiastego. Mianem tym określano szefa miejscowego półświatka, na pozór chromego i miłego niczym jelonek starszego pana, który mieszkał na skraju miasteczka w sielskim białym domeczku otoczonym ogromnym ogrodem, sprawiającym wrażenie rajskiego, w którym to hodował wszelkie możliwe odmiany warzyw. Gepard, niegdyś księgowy w korporacji medycznej, został umocowany na stanowisku „podwarszawskiego Ojca Chrzestnego” przez swojego młodszego brata, Tygrysa Złocistego, rządzącego niepodzielnie półświatkiem stolicy. Swoje ksywki obaj panowie zawdzięczali, jak łatwo się domyślić, mocno oryginalnym koafiurom: fryzura Tygrysa prezentowała się tak, jakby tajfun przeszedł przez pole słoneczników, a Geparda – jakby ktoś mu dokleił nad czołem pęczek natki pietruszki. Obaj bracia znani byli z bezwzględności i tajemnicą poliszynela był fakt, że w ogródku starszego znajdują się nie tylko pomidory, ogórki, dynie i insze bakłażany czy cukinie, ale też zwłoki kilku jego wrogów, dłużników oraz osób, które próbowały prowadzić swoje własne nielegalne interesy na jego terytorium. W przeciwieństwie do swojego rozgadanego i jowialnego brata Gepard Grzywiasty wydawał się człowiekiem cichutkim, spokojnym i przepraszającym za to, że żyje. Oczywiście były to jedynie pozory, bo w istocie rzeczy był psychopatą, przy którym nawet Hannibal Lecter mógłby się wydawać niewiniątkiem. Co jednak ciekawe, przy całym swoim okrucieństwie i bezwzględności wykazywał się paradoksalnie poczuciem sprawiedliwości i jeśli tylko niczym mu się nie podpadło, w każdej sytuacji można było liczyć na jego pomoc. Mieszkańcy Morderczego, oczywiście tylko ci, którzy w wyniku pechowego zbiegu okoliczności byli do tego zmuszeni, doskonale wiedzieli, że jeśli już wdają się w jakiekolwiek interesy z Grzywiastym, muszą co do joty wypełnić wszystko, co mu obiecali. W przypadku bowiem choć najmniejszego odstępstwa od umowy, czekały ich rozmaite niemiłe konsekwencje – od przymusowego rozstania się z dobrami doczesnymi aż po uszkodzenia ciała, czasem nawet trwałe. Zanim więc Jacek nacisnął dzwonek u bramy prowadzącej do posiadłości gangstera, wykorzystał wszystkie inne możliwości wykaraskania się z opałów. Niestety, po tym jak jego rodzina zebrała tak mniej więcej trzy procent tego, czego było mu potrzeba, a kilka banków dokładnie, acz w uprzejmej formie określiło, gdzie go ma, Piecuch poczuł, że trzeba zrezygnować z praworządnych metod wydobycia się z tarapatów. I w taki miły sposób wpadł w jeszcze większe. Bo choć Gepard nie robił większych trudności z pożyczeniem mu kwoty, za którą Jacek uratował swój biznes, to jednocześnie zażądał tak horrendalnych odsetek, że na ich widok zemdlałby nawet i minister finansów, przyzwyczajony – jak ogólnie wiadomo – do bezpardonowego zdzierania kasy z całego narodu. Piecuch mimo to miał nadzieję, że da radę je spłacić. Wkrótce przekonał się jednak, że przysłowie mówiące o tym, czyją matką jest nadzieja, kryje w sobie aż za dużo prawdy. W momencie kiedy ludzie Geparda po raz pierwszy zapukali do jego drzwi z prośbą o „wpłatę pierwszej raty wraz z odsetkami”, Jacek zdał sobie sprawę z tego, jak duży popełnił błąd. Teraz, po trzech miesiącach, miał już nieco obite nerki, kilka razy podbite na fioletowo oczy, lekko naderwane ucho, rozkwaszony nos oraz przekonanie, że najwyższa pora iść do proboszcza i za resztę zaskórniaków wykupić sobie miejsce na lokalnym cmentarzu, tuż obok pradziadka, który też przehulał cały swój majątek, tyle że na nieco przyjemniejsze rzeczy, a mianowicie na pijaństwo i rozpustę, uprawianą z licznymi córami Koryntu. Z perspektywy czasu Jacek trochę żałował, że nie poszedł w jego ślady, i obiecał sobie, że jeśli tylko uda mu się wyjść z przygody z Gepardem cało, to natychmiast upije się w czarnoziem, tudzież zakupi roczny abonament w jedynym w Morderczym domu uciech cielesnych, kryjącym się pod niezbyt dwuznaczną nazwą „Pensjonat pod Niegrzecznym Kapturkiem”. W duchu był jednak kamiennie pewny, że zapowiedziane na drugą połowę grudnia kolejne, czwarte już, spotkanie z ludźmi Geparda będzie zarazem ostatnim i że trafi po nim do ogródka gangstera, a tam zamieni się w kompost pod pomidory i cebulę. Gdy więc któregoś dnia, podczas wieczornego powrotu do domu, został