cfeh01eat51e0v9023t1d2df94b0da5.jpeg"/>
Spis treści
10 Rozdział 10
Copyright for the Polish Edition
© 2020 Wydawnictwo Edipresse Sp. z o.o.
Copyright for the Text © 2020 Anna Sakowicz
Wydawnictwo Edipresse Sp. z o.o.
ul. Wiejska 19
00–480 Warszawa
Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska
Senior Project Manager: Natalia Gowin
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk
Digital i projekty specjalne: Tatiana Drózdż
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51)
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: Jolanta Kucharska, Anna Parcheta
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Biuro Obsługi Klienta
e-mail: [email protected]
tel.: 22 278 15 55
(pon.–pt. w godz. 8:00–17:00)
facebook.com/edipresseksiazki
facebook.com/pg/edipresseksiazki/shop
instagram.com/edipresseksiazki
ISBN 978-83-8177-530-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer firmy Elibri
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Rozdział 1
Rozdział 1
Jeszcze tylko parę wiosen1
„K” jak jedno z najbardziej soczystych wulgaryzmów w języku polskim, pomyślała i otworzyła słownik wyrazów obcych online. Wybrana litera pasowała do jej nastroju. Miała ochotę zakląć. Poczuła już przekleństwo na języku, jednak ostatecznie nie pozwoliła mu wybrzmieć w powietrzu. Zamiast tego przejrzała listę zapożyczeń zaczynających się na „k”. Szukała czegoś odpowiedniego. Miało być trudne do zapamiętania.
– Kantarydyna2 – przeczytała, potem kilka razy powtórzyła słowo, niejako smakowała je, sprawdzała, jak ułoży się w ustach. – Kantarydyna, kantarydyna… Potem złożyła litery od końca, jakby przewracała przedmiot na drugą stronę i sprawdzała, jaki będzie od spodu, jak jest wykończony i pozszywany. Ale wspak nie był przyjazny, nie dawał się zapamiętać ani płynnie wymówić. Zgrzytał. Potykała się o litery, ale sprawiało jej to przyjemność. To jak dźwiganie sztangi w siłowni. Najpierw jest ciężko, ale z czasem ćwiczenia przynoszą radość, podnoszą poziom endorfin. Tak się właśnie czuła, była zadowolona.
– Kantarydyna… kan-ta-ry-dy-na… kan-ta-ry-dy-na – smakowała niczym Białoszewski swoją szarą nagą jamę w Niewyczerpanej odzie do radości.
Kliknęła łącze, by sprawdzić znaczenie.
– Trująca substancja we krwi muchy hiszpańskiej – przeczytała. Wyraz był idealny. Pasował do jej biernego zasobu słów. Nie podejrzewała, by miała potrzebę go kiedykolwiek użyć. Odłoży go więc do kategorii „na później”. Kiedy zapomni tych powszednich jak „chleb”, będzie czerpać z zapasów.
– Kantarydyna – powtórzyła szeptem. – Kanta… ry… dyna. – Pierwsza część była łatwa do zapamiętania, bo skojarzyła się jej z Immanuelem Kantem. Rydyna brzmiała prawie jak uryna, więc też szło wbić sobie do głowy w miarę prosto. – Kanta uryna – zaśmiała się. – Kantarydyna…
* * *
Na drugi dzień Miranda postawiła kropkę na końcu ostatniego zdania książki i szybko chwyciła za chusteczkę, by wydmuchać nos. To była bardzo wzruszająca scena, pomyślała. Łzy rozmazywały jej obraz na monitorze. Wytarła powieki, a potem spojrzała jeszcze raz na stronę. Uważnie ją przeczytała.
– I gitara… – powiedziała do siebie, a na jej twarzy dla odmiany zagościł uśmiech. Wiedziała, że kobiety pokochają ją za tę scenę. Przez lata nauczyła się manipulować uczuciami czytelniczek. Umiała przewidzieć, kiedy będą się śmiać, a kiedy płakać. – Moje „geniusiostwo” mnie czasami zadziwia – zaśmiała się w głos i jeszcze wygodniej rozpostarła się na łóżku. Uwielbiała to słowo. Doskonale odzwierciedlało coś z pogranicza szaleństwa i geniuszu wyrosłego na podwalinach absurdu i groteski.
Pogłaskała kota, który spojrzał na nią z podziwem. To prawda, że jego pani była najlepsza. Nikt tak dobrze nie karmił. Leoś mruknął zadowolony i wygodnie się rozłożył obok swojego człowieka. W nagrodę za kocie potwierdzenie słów Mirandy sierściuch został wygłaskany. W powietrzu zawirowały czarne kłaczki.
– Chyba coś zjemy, nie? – spytała kota. Potem odłożyła laptopa, wstała z łóżka i otrzepała dresy. Podciągnęła wyżej spodnie i, odnalazłszy kapcie, wsunęła w nie stopy. Wtedy skierowała się do kuchni. Kot pobiegł przodem, dobrze odczytując intencje Mirandy.
Otworzyła lodówkę. Na jednej z półek stały wyłącznie puszki dla Leosia. Reszta nie napawała optymizmem. Sięgnęła po sojowe parówki i spojrzała na datę ważności. Jeszcze można je zjeść, pomyślała, najwyżej przegoni mnie do toalety.
Zaśmiała się, a kot miauknął, przypominając o swojej misce. Szybko więc ją wypełniła, a potem zabrała się do jedzenia parówek. Wycisnęła na talerz sporą ilość keczupu i musztardy. Ukroiła kromkę chleba i zagryzła ją z przyjemnością, choć nie była pierwszej świeżości. Przez ostatnie dni nie miała jednak czasu na zakupy, kończyła powieść. Wtedy nie istniał świat na zewnątrz, oddawała się całkowicie tworzeniu i zapominała o rzeczywistości. Na szczęście zapas żelków, czekolady i dobrego wina był wystarczający.
Podrapała się po brzuchu. Od razu westchnęła, ponieważ jego miękkość ją zaskoczyła. Poprawiła więc koszulkę i bluzę dresową, by nie odkrywały cienkich fałdek ukochanego ciała.
– Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę! – zacytowała Witkacego. Leoś próbował to skomentować na swój koci sposób, lecz w tym momencie zadzwonił telefon. Miranda drgnęła na krześle i sięgnęła po aparat. Numer był nieznany, ale odebrała. Zdziwiła się, kiedy w słuchawce usłyszała głos swojej babki Zuzanny, której nie widziała chyba od dziesięciu lat.
– Przyjedziesz po mnie? – spytała seniorka bez kurtuazyjnych wstępów, a Mirandę zmroziło. Jak to, czy przyjadę? Przecież się nie lubimy! Babce nie odpowiadał sposób życia