Panie! Bo będę krzyczeć — wołała Rzepowa wyrywając się silnie.
— Przyjdźcie dziś do mnie wieczorem — co? — szeptał pan pisarz nie puszczając jej z objęć.
— Nie przyjdę ani dziś, ani nikiej!
— Moja śliczna, Rzepowa... Marysiu!
— Pa-nie! Toć to obraza boska! Panie!
To mówiąc wydzierała się coraz silniej, ale pan Zołzikiewicz był także mocny i nie puszczał. Zaczęli się szamotać i w tym szamotaniu kobieta przewróciła się na wióry przez mędlicę, a pan pisarz z nią razem.
— O dla Boga! Rety! — poczęła wrzeszczeć głośno Rzepowa.
W tej chwili Kruczek przyszedł jej na pomoc. Zjeżył szerść na karku i z wściekłym szczekaniem rzucił się na pana pisarza, a ponieważ pan pisarz leżał twarzą do ziemi, a plecami do góry, ubrany był zaś w krótką marynarkę, Kruczek więc schwycił za nie osłoniony marynarką kort, przejął kort, chwycił za nankin, przejął nankin, chwycił za skórę, przejął skórę i dopiero poczuwszy pełno w pysku począł potrząsać wściekle łbem i targać.
— Jezus! Maria! — krzyczał pan pisarz zapominając o tym, że należał do esprits forts.
Kobieta tymczasem zerwała się, zerwał się jak oparzony i pan pisarz, a Kruczek podniósł się na przednie łapy, ale pana pisarza nie puszczał, dopiero gdy ten chwyciwszy polano zaczął nim zadawać w tył ślepe razy, Kruczek, otrzymawszy uderzenie w krzyż, odskoczył skomląc żałośnie.
Po chwili jednak znów zaczął doskakiwać.
— Weźcie tego psa! Weźcie tego diabła! — krzyczał pan pisarz machając rozpaczliwie polanem.
Kobieta zawołała na psa i odpędziła go za wrota.
Potem oboje z pisarzem, sapiąc jeszcze, spoglądali na siebie w milczeniu.
— Oj, dola moja! Coże se pan do mnie upatrzył? — zawołała na koniec Rzepowa, przestraszona tak krwawym obrotem sprawy.
— Pomsta na was! — krzyknął pan pisarz. — Pomsta na was! Czekajcie! Pójdzie Rzepa w sołdaty. Chciałem bronić... ale teraz... Przyjdziecie wy jeszcze do mnie... Pomsta na was!..
Kobiecina aż pobladła, jakby ją kto obuchem w głowę uderzył rozłożyła ręce, otwarła usta, jakby chciała coś mówić. Ale tymczasem pan pisarz, podniósłszy z ziemi kortową czapkę w zielone kraty, oddalił się szybko, machając jedną ręką polanem, a drugą podtrzymując rozdarte szpetnie korty i nankiny.
Rozdział drugi. Niektóre inne osoby i przykre widzenia
W godzinę potem może przyjechał Rzepa z lasu z cieślą Łukaszem na dworskim wozie. Rzepa chłoposko był rosły jak topola, tęgi: prawdziwie od topora. Jeździł on teraz codziennie do lasu, bo pan wszystek las, na którym nie było serwitutów, sprzedał Żydom, szedł więc wyrąb sosen. Rzepa zarobek miał dobry, bo i do roboty był dobry. Jak, bywało, plunie w garść, a chwyci za topór, a machnie, a stęknie, a uderzy: to aż sosna zadrży, a wiór na pół łokcia się od niej oderwie. W ładowaniu drzewa na fury także był pierwszy. Żydy, co chodziły po lesie z miarą w ręku i spoglądały na wierzchołki sosen, jakby szukając gniazd wronich, dziwowały się jego sile. Bogaty kupiec z Osłowic, Dryśla, mawiał do niego:
— No, ty Rzepa! Niech ciebie diabuł weźnie. Na! Sieść groszy na wódkę, nie, czekaj; na! pięć groszy na wódkę...
A Rzepa nic. Machał tylko toporem, aż grzmiało, a czasem, ot, dla uciechy, puszczał głos po lesie:
— Hoop! hop!
Głos leciał między pnie, a potem wracał echem.
I znowu nie było nic słychać prócz huku Rzepowego toporu; a czasem także sosny zagadały między gałęziami szumem, zwyczajnie jak w lesie.
Czasem znów drwale śpiewali, ale i do tego Rzepa był pierwszy. Trzeba było słyszeć, jak buczał z drwalami pieśń, której ich sam nauczył:
Coś tam w boru hukneno
Buuuu!
I okrutnie stukneno
Buuuu!
A to komar z dęba spadł
Buuu!
I stłukł sobie w plecach gnat
Buuuu!
A tu mucha poćciwa
Buuuu!
Leci ledwie co żywa
Buuuu!
I pyta się komara
Buuuu!
Czy nie trzeba doktora
Buuuu!
Oj! nie trzeba doktora
Buuuu!
Tylko księdza przeora
Buuuu!
Ani żadnej aptyki
Buuuu!
Jeno rydla, motyki
Buuuu!
W karczmie też Rzepa pierwszy był do wszystkiego, tylko że siwuchę lubił, a skory był do bitki, jak podpił. Raz Damazemu, parobkowi dworskiemu, zrobił taką dziurę we łbie, że Józwowa, gospodyni folwarczna, zaklinała się, że mu duszę było przez nią widać. Innym razem, ale to ledwie miał wtedy siedemnaście lat, pobił się w karczmie z urlopnikami. Pan Skorabiewski, który wtedy jeszcze był wójtem, sprowadził go do kancelarii, dał mu raz i drugi w łeb, ale tylko dla pozoru, a potem udobruchawszy się zara, pytał:
— Rzepa, bój się Boga! Jakżeś ty z nimi poradził, przecie ich było siedmiu?
A Rzepa na to:
— A cóż, jaśnie dzieicu! Nożyska mają masierunkiem zerwane, to tylo com się którego tknon, to on zaraz o ziem.
Pan Skorabiewski zatarł sprawę. On dawniej był dziwnie łaskaw na Rzepę. Baby gadały nawet jedna drugiej do ucha, że Rzepa to jego syn: „Toć znać zaraz — dodawały — że fantazyją ma psia jucha ślachecką”.
Ale to nie była prawda, choć matkę Rzepy znali wszyscy, a ojca nikt. Sam Rzepa siedział komornym na chałupie i na trzech morgach, na których go też i uwłaszczenie zastało. Potem zaczął gospodarować na swoim, a że chłop był gospodarny, więc szło mu jako tako. Ożenił się, dostał żonę taką, że lepszej i ze świecą szukać; więc byłoby się pewno i bardzo dobrze wiodło, żeby nie to, że wódkę trochę zanadto lubił.
Ale cóż było na to poradzić. Jak ktoś do niego z wymówką, tak zaraz odpowiadał:
— Piję, to za swoje, a wam zasię!
Nikogo się we wsi nie bał, przed jednym pisarzem mores znał. Gdy zobaczył z daleka zieloną czapkę, zadarty nos i kozią bródkę idące na wysokich nogach z wolna po drodze, to się za czapkę brał. Na Rzepę pisarz też wiedział jakieś sprawki. Kazali Rzepie wozić wtedy w czasie zawieruchy jakieś papiery, to i woził. A jemu to co? Zresztą on wtedy miał piętnaście lat i jeszcze za gęsiami a za świńmi chodził. Ale potem pomyślał, że jednakże za owo wożenie papierów może być odpowiedzialność, więc się pisarza bał.
Taki to był Rzepa.