Henryk Sienkiewicz

Krzyżacy


Скачать книгу

Zbyszko podniósł głowę i spojrzawszy na niego, zawołał:

      — A z wami co się stało?

      I patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i bladą jak płótno twarz starego wojownika, na jego pochyloną postać i na posiwiałe włosy.

      — Co z wami? — powtórzył.

      Maćko siadł na tapczanie i przez chwilę oddychał ciężko.

      — Co się stało? — rzekł wreszcie. — Ledwiem granicę przejechał, postrzelili mnie w boru Niemcy z kuszy. Zbóje-rycerze! — wiesz? Ciężko mi jeszcze dychać... Bóg zesłał mi pomoc — inaczej byś mnie tu nie widział.

      — Któż was zratował?

      — Jurand ze Spychowa — odrzekł Maćko.

      Nastała chwila milczenia.

      — Oni napadli mnie, a w pół dzionka później on ich. Ledwie połowa mu ich uszła. Mnie wziął do gródka, i tam w Spychowie ze śmiercią-m się przez trzy niedziele [558]zmagał. Bóg nie dał skonać — i choć mi jeszcze ciężko, alem wrócił.

      — A to nie byliście w Malborgu?

      — Z czymżem miał jechać? Obdarli mnie do cna[559] i list z innymi rzeczami zabrali. Wróciłem prosić księżny Ziemowitowej o drugi, alem się z nią w drodze rozminął — i czy ją zgonię[560] — nie wiem — bo mi się też na tamten świat wybierać.

      To rzekłszy, splunął na dłoń i wyciągnąwszy ją ku Zbyszkowi, ukazał na niej czystą krew mówiąc:

      — Widzisz?

      A po chwili dodał:

      — Widać wola boska.

      Czas jakiś milczeli obaj pod brzemieniem posępnych myśli, po czym Zbyszko rzekł:

      — To tak ciągle krwią plwacie[561]?

      — Jakoże nie mam plwać, kiedy mi na pół piędzi[562] grota między żebrami utkwiło! Plwałbyś i ty — nie bój się. Ale u Juranda ze Spychowa już mi się lepiej uczyniło, jeno żem się ninie[563] okrutnie znów zmęczył, bo droga długa, a pilnom[564] jechał.

      — Hej! po co wam się było spieszyć?

      — Bom chciał księżnę Aleksandrę[565] zdybać[566] i brać od niej drugie pisanie. A Jurand ze Spychowa prawił[567] tak: „Jedźcie — powiada — i wracajcie z listem do Spychowa. Ja — prawi — mam kilku Niemców pod podłogą, to jednego na słowo rycerskie uwolnię i ten list do mistrza powiezie”. A on ich tam zawsze kilku przez pomstę za śmierć żony pod sobą trzyma i rad słucha, jako mu nocami jęczą a żelaziwem brzękają, gdyż jest człek zawzięty. Rozumiesz?

      — Rozumiem. Jeno to mi dziwno, żeście pierwszy list stracili, bo skoro Jurand ułapił tych, którzy was napadli, to list powinien był być przy nich.

      — Nie ułapił ci ich wszystkich. Uszło coś z pięciu. Taka już dola nasza.

      To rzekłszy, Maćko odchrząknął, splunął znów krwią i stęknął trochę z bólu w piersiach.

      — Ciężko was postrzelili — rzekł Zbyszko. — Jakże to? Z zasadzki?

      — Z kuszczów[568] tak gęstych, że na krok nie było nic widać. A jechałem bez zbroi, bo mi kupcy mówili, że kraj bezpieczny — i upał był.

      — Któż zbójom przywodził? Krzyżak?

      — Nie zakonnik, ale Niemiec, Chełmińczyk z Lentzu, wsławion z rozbojów i grabieży.

      — Cóż się z nim stało?

      — U Juranda na łańcuchu. Ale on też ma w podziemiu dwóch szlachty Mazurów, których chce za siebie oddać.

      Znów zapadło milczenie.

      — Miły Jezu — rzekł wreszcie Zbyszko — to Lichtenstein będzie żyw i ów z Lentzu także, a nam trzeba ginąć bez pomsty. Mnie głowę utną, a i wy pewnikiem już się nie przezimujecie.

      — Ba! i do zimy nie dociągnę. Żeby choć ciebie jako zratować...

      — Widzieliście tu kogo?

      — Byłem u kasztelana[569] krakowskiego, bo jakem się dowiedział, że Lichtenstein wyjechał, myślałem, że ci pofolgują[570].

      — A to Lichtenstein wyjechał?

      — Zaraz po śmierci królowej, do Malborga. Byłem tedy u kasztelana, ale on powiedział tak: „Nie dlatego waszemu bratankowi głowę utnę, aby się Lichtensteinowi pochlebić, jeno że taki jest wyrok, a czy Lichtenstein tu jest, czy go nie ma, to wszystko jedno. Choćby też Krzyżak i umarł, nic to nie zmieni, bo — powiada — prawo jest wedle sprawiedliwości — nie tak jako kubrak, któren[571] możesz do góry podszewką przewrócić. Król — prawi — może łaskę okazać, ale nikt inny”.

      — A gdzie król?

      — Pojechał po pogrzebie aż na Ruś.

      — No, to i nie ma rady.

      — Nijakiej. Kasztelan powiadał jeszcze: „Żal mi go, bo i księżna Anna[572] za nim prosi, ale jak nie mogę, to nie mogę...”

      — A księżna Anna jeszcze też jest?...

      — Niech jej ta Bóg zapłaci! To dobra pani. Jeszcze tu jest, bo Jurandówna zachorzała, a księżna ją miłuje jak własne dziecko.

      — O, dla Boga! To i Danuśkę chorość napadła. Coże jej takiego?

      — Bo ja wiem!... księżna powiada, że ją ktoś urzekł[573].

      — Pewnie Lichtenstein! nikt inny, jeno Lichtenstein — sobacza mać!

      — Może i on. Ale co mu zrobisz? — nic.

      — To dlatego wszyscy mnie tu zabaczyli[574], że i ona była chora...

      To rzekłszy, Zbyszko jął chodzić wielkimi krokami po izbie, a wreszcie chwycił rękę Maćka, ucałował ją i rzekł:

      -– Bóg wam zapłać za wszystko, boć z mojej przyczyny pomrzecie, ale skoroście jeździli aż do Prus, to póki do reszty nie zesłabniecie, uczyńcież jeszcze dla mnie jedną rzecz. Pójdźcie do kasztelana i proście, żeby mnie na słowo rycerskie puścił choć na dwanaście niedziel[575]. Potem wrócę i niech mi szyję utną, ale — to przecie tak nie może być, byśmy bez nijakiej pomsty poginęli. Wiecie... pojadę do Malborga i zara[576] zapowiedź Lichtensteinowi poślę. Już też nie może być inaczej. Jego śmierć albo moja! Maćko począł trzeć czoło:

      — Pójść pójdę, ale czy kasztelan pozwoli?

      — Słowo rycerskie dam. Na dwanaście niedziel — więcej mi nie trza...

      —