Zbyszko podniósł głowę i spojrzawszy na niego, zawołał:
— A z wami co się stało?
I patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i bladą jak płótno twarz starego wojownika, na jego pochyloną postać i na posiwiałe włosy.
— Co z wami? — powtórzył.
Maćko siadł na tapczanie i przez chwilę oddychał ciężko.
— Co się stało? — rzekł wreszcie. — Ledwiem granicę przejechał, postrzelili mnie w boru Niemcy z kuszy. Zbóje-rycerze! — wiesz? Ciężko mi jeszcze dychać... Bóg zesłał mi pomoc — inaczej byś mnie tu nie widział.
— Któż was zratował?
— Jurand ze Spychowa — odrzekł Maćko.
Nastała chwila milczenia.
— Oni napadli mnie, a w pół dzionka później on ich. Ledwie połowa mu ich uszła. Mnie wziął do gródka, i tam w Spychowie ze śmiercią-m się przez trzy niedziele [558]zmagał. Bóg nie dał skonać — i choć mi jeszcze ciężko, alem wrócił.
— A to nie byliście w Malborgu?
— Z czymżem miał jechać? Obdarli mnie do cna[559] i list z innymi rzeczami zabrali. Wróciłem prosić księżny Ziemowitowej o drugi, alem się z nią w drodze rozminął — i czy ją zgonię[560] — nie wiem — bo mi się też na tamten świat wybierać.
To rzekłszy, splunął na dłoń i wyciągnąwszy ją ku Zbyszkowi, ukazał na niej czystą krew mówiąc:
— Widzisz?
A po chwili dodał:
— Widać wola boska.
Czas jakiś milczeli obaj pod brzemieniem posępnych myśli, po czym Zbyszko rzekł:
— To tak ciągle krwią plwacie[561]?
— Jakoże nie mam plwać, kiedy mi na pół piędzi[562] grota między żebrami utkwiło! Plwałbyś i ty — nie bój się. Ale u Juranda ze Spychowa już mi się lepiej uczyniło, jeno żem się ninie[563] okrutnie znów zmęczył, bo droga długa, a pilnom[564] jechał.
— Hej! po co wam się było spieszyć?
— Bom chciał księżnę Aleksandrę[565] zdybać[566] i brać od niej drugie pisanie. A Jurand ze Spychowa prawił[567] tak: „Jedźcie — powiada — i wracajcie z listem do Spychowa. Ja — prawi — mam kilku Niemców pod podłogą, to jednego na słowo rycerskie uwolnię i ten list do mistrza powiezie”. A on ich tam zawsze kilku przez pomstę za śmierć żony pod sobą trzyma i rad słucha, jako mu nocami jęczą a żelaziwem brzękają, gdyż jest człek zawzięty. Rozumiesz?
— Rozumiem. Jeno to mi dziwno, żeście pierwszy list stracili, bo skoro Jurand ułapił tych, którzy was napadli, to list powinien był być przy nich.
— Nie ułapił ci ich wszystkich. Uszło coś z pięciu. Taka już dola nasza.
To rzekłszy, Maćko odchrząknął, splunął znów krwią i stęknął trochę z bólu w piersiach.
— Ciężko was postrzelili — rzekł Zbyszko. — Jakże to? Z zasadzki?
— Z kuszczów[568] tak gęstych, że na krok nie było nic widać. A jechałem bez zbroi, bo mi kupcy mówili, że kraj bezpieczny — i upał był.
— Któż zbójom przywodził? Krzyżak?
— Nie zakonnik, ale Niemiec, Chełmińczyk z Lentzu, wsławion z rozbojów i grabieży.
— Cóż się z nim stało?
— U Juranda na łańcuchu. Ale on też ma w podziemiu dwóch szlachty Mazurów, których chce za siebie oddać.
Znów zapadło milczenie.
— Miły Jezu — rzekł wreszcie Zbyszko — to Lichtenstein będzie żyw i ów z Lentzu także, a nam trzeba ginąć bez pomsty. Mnie głowę utną, a i wy pewnikiem już się nie przezimujecie.
— Ba! i do zimy nie dociągnę. Żeby choć ciebie jako zratować...
— Widzieliście tu kogo?
— Byłem u kasztelana[569] krakowskiego, bo jakem się dowiedział, że Lichtenstein wyjechał, myślałem, że ci pofolgują[570].
— A to Lichtenstein wyjechał?
— Zaraz po śmierci królowej, do Malborga. Byłem tedy u kasztelana, ale on powiedział tak: „Nie dlatego waszemu bratankowi głowę utnę, aby się Lichtensteinowi pochlebić, jeno że taki jest wyrok, a czy Lichtenstein tu jest, czy go nie ma, to wszystko jedno. Choćby też Krzyżak i umarł, nic to nie zmieni, bo — powiada — prawo jest wedle sprawiedliwości — nie tak jako kubrak, któren[571] możesz do góry podszewką przewrócić. Król — prawi — może łaskę okazać, ale nikt inny”.
— A gdzie król?
— Pojechał po pogrzebie aż na Ruś.
— No, to i nie ma rady.
— Nijakiej. Kasztelan powiadał jeszcze: „Żal mi go, bo i księżna Anna[572] za nim prosi, ale jak nie mogę, to nie mogę...”
— A księżna Anna jeszcze też jest?...
— Niech jej ta Bóg zapłaci! To dobra pani. Jeszcze tu jest, bo Jurandówna zachorzała, a księżna ją miłuje jak własne dziecko.
— O, dla Boga! To i Danuśkę chorość napadła. Coże jej takiego?
— Bo ja wiem!... księżna powiada, że ją ktoś urzekł[573].
— Pewnie Lichtenstein! nikt inny, jeno Lichtenstein — sobacza mać!
— Może i on. Ale co mu zrobisz? — nic.
— To dlatego wszyscy mnie tu zabaczyli[574], że i ona była chora...
To rzekłszy, Zbyszko jął chodzić wielkimi krokami po izbie, a wreszcie chwycił rękę Maćka, ucałował ją i rzekł:
-– Bóg wam zapłać za wszystko, boć z mojej przyczyny pomrzecie, ale skoroście jeździli aż do Prus, to póki do reszty nie zesłabniecie, uczyńcież jeszcze dla mnie jedną rzecz. Pójdźcie do kasztelana i proście, żeby mnie na słowo rycerskie puścił choć na dwanaście niedziel[575]. Potem wrócę i niech mi szyję utną, ale — to przecie tak nie może być, byśmy bez nijakiej pomsty poginęli. Wiecie... pojadę do Malborga i zara[576] zapowiedź Lichtensteinowi poślę. Już też nie może być inaczej. Jego śmierć albo moja! Maćko począł trzeć czoło:
— Pójść pójdę, ale czy kasztelan pozwoli?
— Słowo rycerskie dam. Na dwanaście niedziel — więcej mi nie trza...
—