Henryk Sienkiewicz

Krzyżacy


Скачать книгу

rybałtów. Inni też przytupywali muzyce, inni brząkali do wtóru misami, lecz im gwar był większy, tym ona spała lepiej, z otwartymi jak rybka ustami.

      Zbudziła się dopiero, gdy na odgłos piania kurów[189] i dzwonów kościelnych wszyscy ruszyli się z ław wołając:

      — Na jutrznię! na jutrznię!

      — Pójdziem piechotą, na chwałę Bogu — rzekła księżna.

      I wziąwszy za rękę rozbudzoną Danusię, wyszła pierwsza z gospody, a za nią wysypał się cały dwór.

      Noc już zbielała. Na wschodzie nieba widać było leciuchną jasność, zieloną u góry, różową od spodu, a pod nią jakby wąską, złotą wstążeczkę, która rozszerzała się w oczach. Od zachodniej strony księżyc zdawał się cofać przed tą jasnością. Czynił się brzask coraz różowszy, jaśniejszy.

      Świat budził się mokry od obfitej rosy, radosny i wypoczęty.

      — Bóg dał pogodę, ale upał będzie okrutny — mówili dworzanie książęcy.

      — Nie szkodzi — uspokajał ich pan z Długolasu — wyśpimy się w opactwie, a do Krakowa przyjedziem pod wieczór.

      — Pewnikiem znów na ucztę.

      — Co dzień tam teraz uczty, a po połogu[190] i po gonitwach nastąpią jeszcze większe.

      — Obaczym, jako się pokaże rycerz Danusin.

      — Ej, dębowe to jakieś chłopy!... Słyszeliście, co prawili[191] o onej bitwie samoczwart[192]?

      — Może do naszego dworu przystaną, bo się jakoś między sobą naradzają.

      A oni rzeczywiście się naradzali, gdyż starszy, Maćko, nie był zbyt rad z tego, co zaszło, idąc więc na końcu orszaku i przystając umyślnie, by swobodniej pogadać, mówił:

      — Po prawdzie, nic ci po tym. Ja się tam jakoś do króla docisnę, choćby z tym oto dworem — i może coś dostaniem. Okrutnie by mnie się chciało jakowegoś zameczku alibo[193] gródka... No, obaczym. Bogdaniec swoją drogą z zastawu wykupim, bo co ojce dzierżyli, to i nam dzierżyć. Ale skąd chłopów? Co opat[194] osadził, to i na powrót weźmie — a ziemia bez chłopów tyle, co nic. Tedy miarkuj, co ci rzekę[195]: ty sobie ślubuj, nie ślubuj, komu chcesz, a z panem z Melsztyna idź do księcia Witolda na Tatary. Jeśli wyprawę przed połogiem[196] królowej otrąbią[197], tedy na zlegnięcie ani na gonitwy rycerskie nie czekaj, jeno idź, bo tam może być korzyść. Kniaź Witold wiesz, jako jest hojny — a ciebie już zna. Sprawisz się[198], to obficie nagrodzi. A nade wszystko, zdarzy-li Bóg — niewolnika możesz nabrać bez miary. Tatarów jak mrowia na świecie. W razie zwycięstwa przypadnie i kopa[199] na jednego.

      Tu Maćko, który był chciwy na ziemię i robociznę, począł marzyć:

      — Boga mi! Przygnać tak z pięćdziesiąt chłopa i osadzić na Bogdańcu! Przetrzebiłoby się puszczy szmat. Uroślibyśmy oba. A ty wiedz, że nigdzie tylu nie nabierzesz, ilu tam można nabrać!

      Lecz Zbyszko począł głową kręcić.

      — O wa! koniuchów natroczę, końskim padłem[200] żyjących, roli niezwyczajnych[201]! Co po nich w Bogdańcu?... A przy tym ja trzy niemieckie grzebienie ślubowałem. Gdzieże je znajdę między Tatary?

      — Ślubowałeś, boś głupi, ale takie to tam i śluby.

      — A moja rycerska cześć? jakże?

      — A jak było z Ryngałłą?

      — Ryngałła księcia otruła — i pustelnik mnie rozwiązał.

      — To cię w Tyńcu opat[202] rozwiąże. Lepszy opat od pustelnika, jen[203] to więcej zbójem niźli zakonnikiem patrzył[204].

      — A nie chcę.

      Maćko zatrzymał się i zapytał z widocznym gniewem:

      — No, to jakoże będzie?

      — Jedźcie sobie sami do Witolda, bo ja nie pojadę.

      — Ty knechcie[205]! A kto się królowi pokłoni?... i nie żal ci to moich kości?

      — Na wasze kości drzewo się zwali, jeszcze ich nie połamie. A choćby mi też było was żal — nie chcę do Witolda.

      — Coże będziesz robił? Sokolnikiem[206] czyli też rybałtem przy dworze mazowieckim zostaniesz?

      — Albo to sokolnik co złego? Skoro wolicie mruczeć niż mnie słuchać, to mruczcie.

      — Gdzie pojedziesz? Za nic ci Bogdaniec? Pazurami będziesz w nim orał? bez chłopów?

      — Nieprawda! Chwackoście wymądrowali z Tatarami. Zabaczyliście[207], co prawili Rusini[208], że Tatarów tyle najdziesz, ile ich pobitych na polu leży, a niewolnika nikt nie ułapi, bo Tatara we stepie nie zgoni. Na czymże go będę gonił? Na onych[209] ciężkich ogierach, któreśmy na Niemcach wzięli? Widzicie no! A co za łup wezmę? Parszywe kożuchy i nic więcej. O, to dopiero bogaczem do Bogdańca zjadę! to dopiero mnie komesem nazowią!

      Maćko umilkł, albowiem w słowach Zbyszkowych wiele było słuszności, i dopiero po chwili rzekł:

      — Aleby cię kniaź Witold nagrodził.

      — Ba, wiecie: jednemu da on za dużo, drugiemu nic.

      — To gadaj, gdzie pojedziesz.

      — Do Juranda ze Spychowa.

      Maćko przekręcił ze złości pas na skórzanym kaftanie i rzekł:

      — Bodajżeś olsnął[210]!

      — Posłuchajcie — odpowiedział spokojnie Zbyszko. — Gadałem z Mikołajem z Długolasu i ten prawi, że Jurand pomsty na Niemcach za żonę szuka. Pójdę, pomogę mu. Po pierwsze, samiście rzekli, że niecudnie mi już z Niemcami się potykać, bo i ich, i sposoby na nich znamy. Po drugie, prędzej ja tam nad granicą one pawie czuby dostanę, a po trzecie, to wiecie, że pawi grzebień nie lada knecht[211] na łbie nosi, więc jeśli Pan Jezus przysporzy grzebieni, to przysporzy i łupu. W końcu: niewolnik tamtejszy to nie Tatar. Takiego w boru osadzić — nie żal się Boże.

      — Cóżeś ty, chłopie, rozum stracił? przecie nie ma teraz wojny i Bóg wie, kiedy będzie!

      — O moiście wy! Zawarły niedźwiedzie pokój z bartnikami[212] i barci nie psowają ni miodu nie jedzą! Ha, ha! A czy to nowina wam, że choć wielkie wojska nie wojują i choć król z mistrzem pod pergaminem pieczęcie położą, na granicy zawsze mąt