groty z ognia uderzyły w Rafała i jakoby oczywiste prawdy zatrzęsły nim aż do samej głębi duszy. Pochylił się na kark konia i tylko siłą wstrzymał ręce, żeby go nie objąć i ust płonących nie przycisnąć do wzdętej jego grzywy.
Jeden głos męski potężny, drżący od siły i wesela, śpiewał w nocy:
Nie będę się żenił, nie będę się spieszył…
– Jeszcze czego! – wołał drugi.
Będę się umizgał i dziewczęta cieszył…
– ciągnął pierwszy z taką szczerą prawdomównością w każdym tonie, że wszystkie sanie wybuchnęły śmiechem radosnym, prawdziwym aż do samego dna. Był to jak gdyby akord tej samej pieśni, jakby okrzyk zgody czułej, jakby potwierdzenie prawdy nieomylnej, a długo zamącanej przez kłamców.
Z dala, z dala, od przednich sań leciała piosenka:
– A ja się stanę małą ptaszyną
I okryję się gęstą krzewiną…
Jednak ja twoją nie będę!
– Mają cieślowie takie topory,
Że wycinają lasy i bory.
Jednak ty moją być musisz!…
Pieśń ta w inną stronę jak wiatr poniosła duszę Rafała. Dłonie jego ścisnęły jak gdyby toporzysko siekiery i ramię kurczyło się, żeby z całego duchu ciąć owe „lasy i bory”. Ujrzał je w oczach, jak żywe: bory niezmierzone, głuchą świętokrzyską puszczę. Wionął na niego smutek i żal…
– Także to nas waćpan zabawiasz, mości kawalerze – rzekła nagle starsza z pań.
– Ale bo ja… właśnie w tej chwili… – bąkał Rafał zmieszany, nie mogąc znaleźć słowa odpowiedzi.
– Ani nam nie śpiewasz pięknych piosenek, ani grzecznym dyskursem nie rozweselasz… Niemy waćpan jesteś jak ten worek skórzany, w którym nogi trzymamy. Tyle że z nami jedziesz, jak i on…
– Nie umiem śpiewać. I dlatego właśnie…
– Toć to kulig, nie pogrzeb. Waćpan jedziesz na swym koniu za naszymi saniami jak za trumną.
Rafał płonął ze wstydu, ale w tonie mowy pięknej pani nie czuł gniewu ani odrazy. Toteż pod wpływem nagłej decyzji zeskoczył z konia i stanął w tyle sanek. Przez chwilę myślał, że za ten krok będzie cierpiał srogie jakieś kary, ale było mu wszystko jedno.
– O, nie zasłużyłeś waćpan, żebyśmy cię na naszych saniach wiozły! Nieprawdaż, Heleno?
Młodziutka towarzyszka śmiała się z cicha i co chwila wykręcała się na swym miejscu.
– Już się na pewno poprawię! – szepnął.
– Więc akomoduj się waść, bo źle będzie…
Wrzawa na saniach jadących przodem wzmagała się coraz bardziej. Bliżej, rozgłośniej słychać było jedną i drugą kapelę. Pochodnie uwijały się gdzieś w dole.
– Cóż to za zgiełk? Dlaczego? – pytała piękna pani.
Rafał podniósł głowę i spostrzegł, że cały łańcuch sanek zjeżdża w dolinę rzeki Koprzywianki. Z urwistych brzegów, omijając zadęte wąwozy, sanie pędem zlatywały na dół wśród krzyku kobiet i nawoływań męskich.
Klaczka Rafałowa niechętnie szła za saniami. Musiał ją ciągnąć za uzdę, a wsiąść na siodło już nie mógł. Ani sposobu! Przyrósł do miejsca w tyle sanek. Owiewał go czarodziejski zapach i jasny blask tych dwu zjawisk, które miał przed oczyma. Teraz już widział uśmiechy obydwu twarzyczek, zwróconych ku niemu…
– Gdzież jest dom rodziców waćpana? – pytała pani.
– Z tamtej strony, za rzeką.
– Czy go już widać?
– Ledwo, ledwo! Światła się daleko w nim błyszczą.
– Gdzie to?
Rafał nachylił się nisko i wskazywał ręką. Sobolowe futro musnęło go po twarzy.
– Ach, więc to tam są Tarniny? – prędko wypowiedziała panna Helena, nie wiadomo, czy do swej towarzyszki, czy do Rafała.
On czuł, że musiała się przy tym strasznie zaczerwienić, że cała stanęła w ogniu, bo i jego ogień ogarnął. Słodki, melodyjny głos brzmiał w jego uszach, w całej głowie, w piersiach. Te to przecudne, jaśnie wielmożne usta nazwały jego wieś rodzinną…
– Tak, to Tarniny… – odpowiedział z pozornym spokojem.
– Musimy tam zajechać… – mówiła starsza pani – a przewrócimy wszystko, mości mruku, do góry nogami. Prawda, Heleno?
– Ja sam będę dopomagał, bo dom nasz stary, niski i niepiękny. Musiałby rodzic drugi dom wystawić.
Powiedziawszy to głupstwo z dość wielką brawurą, obejrzał się mimo woli, czy aby rodzic nie słyszał aforyzmu.
Woźnica stanął w saniach i wstrzymał swą czwórkę. Cztery spasione konie okryte lamparcimi skórami, w szorach nasadzonych licznymi dzwoneczki, z czubami pąsowych piór na łbach, stały w blasku nad brzegiem urwiska jakby senne widziadło. Po chwili, gdy ruszył lejcami, zapadły w dół, idąc zrazu kłusem, później galopem. Wierzchówka Rafała nie chciała ich naśladować i młodzieniec, pragnąc nie wypuścić z rąk wodzów, musiał skoczyć na ziemię. Runął w śnieg i ledwo utrzymał cugle. Po chwili namacał końcem stopy strzemię i gnał za saniami.
W nizinie, nad brzegiem rzeki, utworzył się istny zator pojazdów i koni. Mostu w tych miejscach nigdzie nie było. Jeżdżono od początku świata w bród. Pierwsze sanie, przebywając rzekę po lodzie, oberwały wielką jego taflę i ledwo, ledwo wydobyły się z wody. Brzegi rzeczki były spadziste, obmarzłe, nie do przebycia. Jedyne łagodniejsze miejsce zostało zniszczone. Czekano na chłopów z najbliższej wioski. Tymczasem zjeżdżało sań coraz więcej. Dwie kapele złączyły się teraz i od ucha cięły zawołanego mazura. Okazało się, że pierwsze sanie wiozą napotkanego w drodze „turonia” czyli „kłapacza”, tj. chłopa przebranego za straszydło z wysoką szyją jak u żyrafy i ruchomą paszczęką, czerwonym suknem wybitą. Na wybrzeżu Koprzywianki powstał gwar, zgiełk, hałas. Dzwonki, janczary, krzyki, śpiewy, muzyka zlewały się w ogromny wybuch wesela. Turoń posuwał się z wolna między saniami, kłapiąc dolną żuchwą i nachylając się to tu, to tam. Rafał na widok tego stracha, tej przeraźliwej chimery, uczuł w sobie dreszcz, który się wskroś śmiechu przebijał. W tej samej chwili panna Helena, obok której stał właśnie, z nagła ujrzawszy poczwarę, krzyknęła, rzuciła się na oślep a lewą ręką pochwyciła ramię Rafała. On instynktownym ruchem przysunął się ku niej. Tak przez chwilę stali obok siebie, złączeni śmiertelną grozą, gdy turoń nachylił się ku ich twarzom i końską swoją paszczę szeroko otwierał. Po chwili śmiali się do rozpuku, zaznajomieni ze sobą wskutek tego zdarzenia, jakby od wielu lat chowali się pod jednym dachem.
– Boisz się waćpanna turonia? – zapytał cicho.
– Ależ nie… Co znowu! Tylko tak na mnie zakłapał.
– Ja się dawniej bałem. Och, bardzo, strasznie! Śnił mi się po nocach ze swoim czerwonym językiem. Po Bożym Narodzeniu przyszedł raz do nas, do Tarnin. Byłem wtedy chory, a w dodatku mały smarkacz. Drzwi się otwarły i wsunął się łeb… Wie pani, taki okropny, bez oczu…
– Och, wiem! Nagły łeb, jakby się wyśnił albo jak czasem z ciemnego pokoju… wiesz waćpan, coś takiego wyłazi…
– Czasem jeszcze