których wypisano, co mi wolno, a czego nie wolno, utworzyli mur, poza który nawet Halski nie byłby w stanie się przedostać.
Chyba – z obrączką na palcu. Lękam się tylko, Heluś, lękam bardzo, czy nie będzie to troszkę trudno. Spróbuję. Znam go cokolwiek. Wiem, że jest próżny. Umiem brać go na to, iż mówię z nim o nim samym. Przytem znam jeszcze jego rozmaite małe słabostki. Nieraz dostrzegłam płomień, wielkiej, prawie zwierzęcej namiętności w jego oczach, gdy roztoczyłam przed nim nagle cały wdzięk mej kobiecości. Więc może tędy będzie droga. Ale nie lękaj się, ażebym, podżegając ogień, sama w nim nie spłonęła. Nachyl no swe uszko. Powiem ci prawdę. Oto Halski wydał mi się w takich chwilach brzydki. I tem mnie odstręcza i trzyma na uwięzi. Bo gdyby był tak piękny, jak wtedy, gdy subtelnie, delikatnie zajmuje mnie swą błyszczącą, spokojną rozmową, gdyby i w takiej chwili…
No, Heluś, na gwałt szukałabym „przyzwoitki” i umiałabym ją osadzić nietylko w sąsiednim pokoju, ale nawet w samym salonie.
Szczęściem, że ciemne, fioletowe oczy Halskiego, tak bezdenne, tak czarujące, pełne fluidu, gdy jest spokojny, pokrywają się jakąś szpetną białą mgłą w chwili pożądania. I twarz cała prawie starzeje się, zatraca czar i urok przepastnych Van Dyckowskich twarzy.
Wyobrażam sobie, co musi być w… dalszym ciągu. Nie! Heluś, nie – możesz być o mnie zupełnie spokojna, tak, jak ja o ciebie jestem spokojną. I daj mi swoje dobre, kochane usta.
Twoja
Rena.
List ósmy
Żądasz ode mnie rzeczy nadzwyczajnych, Helu. Chcesz, ażebym przerobiła z gruntu mój charakter. Wmawiasz we mnie zasadę słodką i bezpożyteczną: Siedź w kącie – znajdą cię. Na razie muszę siedzieć „w kącie”, a to z powodu, iż mój adwokacina każe mi być na każde zawołanie, twierdząc, iż mogą mnie jeszcze zawezwać na jakieś dodatkowe zaprzysiężone kłamstwa. A ponieważ Watykan nie miewa swoich filij ani u wód, ani u żadnych uzdrowisk, więc czekam, siedzę w kącie i piszę do ciebie… A propos – pytasz mnie, dlaczego nazywam mego adwokata adwokaciną? Ależ Helu – dlatego, że jest to mężczyzna, który się nie liczy. Nie dlatego, że się ożenił z interesu i wskutek tego dla salwowania swego dostojeństwa manifestuje skandalicznie swą miłość do żony – nie dlatego, że zaprowadził w swej kancelarji telefon „domowy”, który łączy go nierozerwalnie z sypialnią małżeńską, nie dlatego, że – ach! już nie wiem, jakie tam „nie dlatego” – lecz dlatego, że tak ostentacyjnie i szybko zrezygnował ze swego temperamentu cholerycznego, którym poprzednio podbijał wcale pokaźną ilość kobiet. Obecnie mój adwokacina tak z du jour au lendemain stał się mężczyzną wesołym, łagodnym, a co najgorsza, Helu! tym, który nie ma przeszłości. Nie przeocz, Helu, mówię przeszłości. Razem z krawatkami cokolwiek szykownemi, które lubił dawniej, zawiesił na kołku swą przeszłość. I dziś, wyobraź sobie, my, które potrafiłyśmy podniecić ogniem naszych spojrzeń temperaturę trochę zimnej kancelarji pana mecenasa do temperatury komnat Safony, która rozumiała tylko miłość w połączeniu z szaleństwem namiętności, jesteśmy mu obojętne! Co? Helu? Otwierasz szeroko twoje oczy? – No, tak – możesz być pewna, że doszłam właśnie do perfekcji w wywoływaniu podobnego złudzenia. Mężczyzna, rozmawiający ze mną, jest tak na odległość omotany przezemnie powabem namiętnych mych słów, spojrzeń, półuśmiechów, nawet umiejętnie zastosowanych poruszeń ciała, milczeń, iż zwolna wytwarza się dokoła nas cudowna atmosfera zmysłowa, tem silniejsza, iż połączona właśnie z niemożliwością choćby śmielszego gestu ręki, choćby zbliżenia się pozornego. Anatomicznie rozbieram wtedy objawy miłości, staram się jakby odkrywać zasady nieznane – wszystko to niby nagle, niby pod wrażeniem chwili i fluidu, który płynie ku mnie. Gdy czuję, że po tamtej stronie rzeki huragan rozpęta się lada chwila, zawieszam głos, czynię artystyczną pauzę i zaczynam mówić o rzeczy banalnej, płaskiej i pozostawiam mego partnera w niepewności, jaki to rodzaj ognia słodko udręczał go przed chwilą. Byłaż to wyobraźnia samorzutna, wyobraźnia „Fabia”, pochłaniająca objawy zewnętrzne i wcielająca we własną substancję „na korzyść własnej namiętności” – czy raczej ta, która się żywi „własną passją” i jest poprostu, według Stendhala, smutnem widowiskiem…
W każdym razie – po tamtej stronie brzegu panuje niepokój i wielki brak naturalności, ja zaś zachwycam się swoją własną zimną krwią i dystynkcją, którą przestaję czuć i myśleć, jak rozpassjonowana i na brzegu upadku (!) stojąca kobieta, a jestem jak ta, która nie wie nawet o istnieniu miłości namiętnej i jej czarujących skutkach.
Taki oto był stopień naszego piękna idealnego w stosunku moim do mego adwokaciny przed jego ślubem. Lubiłam te konferencje i przedłużałam je. Czy mam być szczerą? Obiecywałam sobie z jego małżeństwa wiele. Daję ci słowo. Sądziłam, że właśnie teraz nadejdzie chwila prawdziwego wzięcia się na smycz, że tak powiem, i wypromieniowywania ku sobie podwójnie wzmożonych chęci, przygwożdżonych niewolą. Tymczasem pan adwokat trzyma się bajecznie. Obstawił biurko fotografiami swej damy i spoziera ku nim, a od czasu do czasu poskakuje do telefonu, przepraszając mnie z godnością. Widzę, iż na jakie dwa, trzy lata należy pogrzebać go na wzór fakira i zasiać na jego grobie grzędę tulipanów. Niech spoczywa. A ja tymczasem, naturalnie zmieniam taktykę i bardzo się zajmuję jego żoną, podróżą poślubną, i to bez cienia jakiejś aluzji… tego… rozumiesz. Szybko zorientowałam się, jak i co. Rozmawiamy na zimno. Komnaty Safony zamknięte na wielkie wrzeciądze.
Tylko mnie to nudzi.
I trochę nim pogardzam.
Bo – niby cóż to jest właściwie, co mam przed sobą?
Adwokacina.
Tak, Helu.
Twoja
Rena.
List dziewiąty
Znów pytasz o Halskiego? Chcesz wiedzieć? Nie widziałam go. Przyczyna? – Oto wyjechał, rozumiesz mnie? Wyjechał do Warszawy. Dowiedziałam się o tem od Maryli, którą spotkałam wczoraj na ulicy. Zatrzymuje mnie i mówi: „Twój Halski wyjechał”. – Zrobiło mi się tego ten – rozumiesz… o! ale bardzo mało. Ale zaraz odpaliłam: „Jakto – mój”? – Robię minę pełną godności. Nie lękaj się. Ja wiem, że należy nawet cień ze siebie strącać. I patrzę na nią – wiesz – temi mojemi niedobremi oczyma, któremi potrafiłam w ostatnich czasach uprzyjemniać panu Bohuszowi obiady rodzinne. Ona zmieszała się trochę.
– No… mówię dlatego, ponieważ wszyscy wiedzą…
– Co?
– Qu' il te fait la cour.
(Czy zauważyłaś, że jeśli się chce powiedzieć jakie bezeceństwo, albo osłodzić jaką pigułkę, to najczęściej mówi się to po francusku).
– A więc?
– Qu' il te fait la cour.
Wstrząsam lekko ramionami. Ona zaraz szybko dodaje:
– Ach!… pour le bon motif…
Aluzja do mego rozwodu i możności wyjścia za mąż.
Dystyngowanie uśmiecham się słodko-kwaśno.
– Jakże mogłoby być inaczej.
Maryla, która także często otwiera komnaty Safony, a lękam się, czy nie jest na punkcie zgubienia do nich klucza, przeraża się.
– No… ależ tak… tak…
– Więc cóż ten Halski?
– Wyjechał.
– Gdzie?
– Nach Warschau.
Widzę,