partii jest dygnitarzem partyjnym, rządowym lub administracyjnym. Niepodlegająca dyskusji dogodność posiadania pomarańcz i zagranicznych zabawek w dowolnej ilości przez całe dzieciństwo koegzystuje w takim wypadku z ponurymi niebezpieczeństwami, jakie czyhają na komunistycznego prominenta na każdym kroku. W komunizmie polityczne upadki i klęski są bezkompromisowe i nieodwracalne, są rzadko niepowodzeniem, zawsze katastrofą. Ich rezultatem nie jest przejściowy niedostatek, lecz przeważnie kompletna ruina. Ich cechą charakterystyczną jest, że spadają nieoczekiwanie jak grom z jasnego nieba. Rzadko mijają, nie odcisnąwszy fatalnej pieczątki na przyszłych losach potomka upadłej wielkości, albowiem w komunizmie obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa, co znaczy, że nawet najbardziej zrównoważony syn odpowiada za szaleństwa ojca. Do wyżej wymienionych możliwości przyjścia na świat dochodzi bezmierna różnorodność złych pochodzeń. Ich ilość i nieogarniona różnolitość zawartych w nich zasadzek złagodzona jest znacznie i skutecznie przez specyficzną fizjologię kłamstwa w komunizmie. Kłamstwo w nowym porządku społecznym ma funkcję zupełnie specjalną i stanowi całkiem nowy czynnik obowiązującej rzeczywistości. Z moralnego punktu widzenia, kłamstwo ma cechy ambiwalentne na tle komunistycznego „esse” – jest nieetycznym pogwałceniem prawdy lub jej unicestwieniem, ale też zarazem jedynym i błogosławionym schronieniem i ucieczką milionów ludzi. Posługiwanie się kłamstwem jako instrumentem rekompensat za ślepotę losu jest tak stare jak świat: historia pełna jest facetów wiedzących aż za dobrze, jak korygować własne miejsca urodzenia, które wydawały im się nie do przyjęcia. Wkład i innowacje komunizmu polegają przede wszystkim na wymiarze i bezczelności kłamstwa: nie należy wszakże do rzadkości, że prasa komunistyczna opisuje narodziny marksistowskiego świętego pod maszyną tkacką, przy której jego eksploatowana matka-proletariuszka harowała nieludzko na kapitalistycznego pracodawcę, bez prawa do ludzkiego połogu – podczas gdy wszyscy w kraju wiedzą, iż jest on synem przedrewolucyjnego sklepikarza-krwiopijcy.
JAK PRZEŻYĆ SZPITAL POŁOŻNICZY I ŻŁOBEK DLA MALUCHÓW
Od samego początku trzeba cholernie uważać. Pielęgniarstwo jest jednym z najgorzej płatnych zawodów, pielęgniarki są zmęczone i roztargnione, myślą tylko o zakupach – jeśli mają rodziny – lub o awansach, jeśli są wolne, a do awansów, jak wszystkim wiadomo, najprostsza droga prowadzi przez dyżurki lekarzy, nie przez sale chorych, zupełnie jak w kapitalizmie. Stąd znane są skandale wokół zamiany noworodków w gigantycznych szpitalach państwowych. Tym samym, nowoprzybyły obywatel komunizmu uczy się od razu, że nie wolno polegać na usługach ofiarowanych przez państwo.
Całkiem wcześnie, bo w państwowym żłobku, otrzymuje on pierwsze dane w sprawie fundamentalnego stosunku pomiędzy nim jako jednostką ludzką a otaczającą go rzeczywistością. Krążyła w swoim czasie po Warszawie historia o młodej gorliwej matce, przybywającej do państwowego żłobka, aby odebrać swe dziecko po rozłące długiego dnia pracy. Pielęgniarka przynosi maleństwo, które matka tuli w przypływie uczuć do piersi, lecz po chwili wykrzykuje: „Ależ towarzyszko! Na litość Boską! To nie moje dziecko!”. Pielęgniarka uśmiecha się wyrozumiale i mówi z pobłażliwością: „I po co ten szum? Co za różnica? I tak przyniesie je pani jutro rano przed pójściem do roboty, no nie?”.
JAK BYĆ DZIECKIEM
Problemy świadomości, trapiące człowieka przez całe życie, zaczynają się w komunizmie męcząco wcześnie. Stąd, trudno jest być dzieckiem w komunizmie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W demokracji dziecko jest wolne od wszystkiego, co nie jest sprawą dziecka, ma bezcenne prawo do nieświadomości. Wybór, rozróżnianie, wartościowanie mają dlań wyłącznie znaczenie pedagogiczne. Niepowtarzalną wygodą dzieciństwa jest wolność od nakazów krytycyzmu, które obowiązują dorosłego na każdym kroku. Dziecko ma prawo do zachwytów i wiar niekontrolowanych przez rozsądek, instynkt samozachowawczy czy ironię. W komunizmie prawo to jest dziecku odmówione, anulowane przez konstrukcję codziennego życia.
Komunizm po zdobyciu władzy nabiera cech religii państwowej. Uświęcanie treści ideowych i obyczajowych jest właściwością i przywilejem religii państwowych, i komunizm hojnie z niego korzysta. Beatyfikacja ludzi i zdarzeń nie stanowi na ogół źródła cierpień dla poddanych komunizmowi mas ludzkich; społeczeństwa produkują szydercze odtrutki, dowcip rozsadza fałszywe liturgie. Jedyną grupą społeczną bezbronną wobec zakłamania sztucznych świętości są dzieci. Dziecko jest uczulone na świętość, łaknie jej, jego świadomość jest żyzną glebą dla istnień wyniesionych przez pobożność, dobro, szlachetność, piękno i przeznaczonych do adoracji. Za niczym dziecko tak nie tęskni, jak za charyzmą i namaszczeniem, jak za uwielbianiem. Komunizm zaś o niczym innym nie marzy goręcej, niż o tym, ażeby być wielbionym we wzniesionych przez siebie strukturach pojęciowych, w świątyniach własnego znaczenia, w osobach władców rządzących w imię komunizmu, charyzmatycznych i namaszczonych.
Od najwcześniejszych chwil obudzenia świadomości dziecko otoczone jest więc przez symbole i znaki, które ma wielbić. Częstotliwość ich powtarzania się na każdym kroku naciska bezlitośnie na miękki móżdżek dziecka. I dziecko wielbi, adoruje kolor czerwony, sierpy i młoty, godła państwowe. Wcześnie zaczyna dostrzegać postacie: wszędzie wokoło roi się od Marksów, Leninów i pomniejszych, lokalnych świętych. Stoją na pomnikach, wiszą na ścianach miejsc publicznych, widnieją na transparentach, pełno ich w książkach, gazetach, telewizji. Wzbudzają nabożny szacunek swym uświęconym wyglądem, od zarania kojarzą się dziecku z jakimś nadrzędnym porządkiem i nieokreśloną potęgą. Gdyby poprzestano na tym zaszeregowaniu wrażeń i ich odbić w świadomości dziecka, dzieciństwo nie doznałoby większego uszczerbku: we wszystkich systemach społecznych podaje się dziecku barwne postacie oficjalne do zabawy w naiwne uniesienie. Ale komunizm ma wobec dziecka cele dalsze niż przepojenie go uwielbieniem i szacunkiem. Komunizm pragnie miłości, chce, aby dziecko go pokochało. W tym celu uruchamia niezwykłą maszynerię oddziaływania na świadomość i percepcję. Dostojne i pełne godności Leniny i Staliny przeobraża w ukochane, tkliwe Leniny i Staliny przy pomocy retuszu. Dziecko nie wie o specjalnych zakładach poligraficznych, których zadaniem jest usilna, benedyktyńska praca nad zmianą wyrazu twarzy dostojników partyjnych i państwowych. Całe zastępy specjalnie szkolonych retuszerów pracowały mrówczo w Rosji Sowieckiej, aby z twarzy Lenina, która emanowała rzadką złośliwością i chytrością uczynić twarz ukochanego wujaszka, za którym przepadają dzieci i który skłonny jest oddać im swój złoty zegarek na pewną zagładę. Zachodni mężowie stanu używają również szminki i makijażu, lecz tylko przed kamerą telewizyjną. Chcą wyglądać młodziej, co świadczy o wyrachowanej próżności, lecz nie jest grzechem kłamstwa. Stalin, jak wiadomo, odznaczał się obliczem, wobec którego Al Capone zdrętwiałby z przerażenia, bandytyzm jego natury, podłość i okrucieństwo charakteru biją wprost z każdej nieocenzurowanej fotografii; lecz od czego wykwalifikowani retuszerzy? W milionach żłobków i szkół podstawowych na obszarze całego imperium widniał ojcowski portret Stalina, ozdobiony tak promienistym uśmiechem, że nie było chyba dziecka, które nie śniłoby o tym, że wdrapuje się na kolana generalissimusa i ciągnie go za wąsy. A co tu dopiero mówić o armii pochlebczych, służalczych malarzy i ilustratorów, którzy w setkach milionów książeczek dziecięcych rysowali Stalina jako uosobienie wszelkich słodyczy. Z czasem doszło do tego, że można było odnaleźć rysy Lenina, Stalina, Ulbrichta czy Mao w buziach Sierotek Maryś, Królewien Śnieżek i Czerwonych Kapturków, podczas gdy Duży Zły Wilk miał zawsze w sobie coś amerykańskiego. Powie ktoś: prezydenci, ministrowie i kandydaci na senatorów w demokratycznym kapitalizmie, żądni poklasku tłumów, też lubią fotografować się pochyleni nad płowymi głowinami dzieci, brać je na ręce i całować w pyzate policzki z fałszywym uśmiechem pseudodobrotliwości na przebiegłych wargach i w oczach szperających za wyborcami. To fakt, ale ten ckliwo-przymilny uśmieszek jest łatwo zauważalną maską, kryjącą naturalną odrazę do wilgotnych nosków i niepewnych pupek. Demokratyczni mężowie stanu nie retuszują swej prawdziwej natury i dzieci jakoś to czują, nie traktują