Aleksander Dumas

Towarzysze Jehudy


Скачать книгу

konia do stajni.

      Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot otaczający ogród i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.

      Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę.

      Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.

      Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w okamgnieniu zsunął się na drugą stronę.

      Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszędzie było cicho i spokojnie.

      Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, pilnie wpatrywał się w okna domu. W jednym tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu. Pod oknem tym był balkonik, spowity winem. Nad oknem, wychodzącym wprost na balkon, splatały się gałęzie dwóch drzew.

      W oknie wisiała żaluzja, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzję właśnie Morgan dojrzał światło.

      W pierwszym odruchu młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik, lecz z obawy przed zdemaskowaniem zmienił zamiar.

      Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to aleję wszedł Morgan. W kilku susach przebył przestrzeń od końca alei do domu i skrył się w cieniu rzucanym przez budynek. Cofając się tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w oknie. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce. Na ten znak jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.

      Morgan zaklaskał ponownie.

      Otworzono okno, podniesiono żaluzje. Czarująca dziewczyna w nocnym odzieniu, z blond włosami rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni. Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:

      – Karolu!

      – Amelio!

      Młodzieniec, chwytając się splotów wina i występów w murze, wdrapał się na balkon.

      To co mówili sobie potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.

      Młodzieniec wprowadził dziewczynę jedną ręką do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzji, która spadła z hałasem.

      Zamknięto okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.

      Ciemności trwały z kwadrans. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d'Ain ku zamkowi.

      Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się przed bramą.

      RODZINA ROLANDA

      Powóz, który zatrzymał się przed bramą, przywiózł Rolanda i sir Johna.

      Tak dalece nie spodziewano się gości, że wszystkie światła w domu były pogaszone, wszystkie okna były ciemne, nawet okno w pokoju Amelii.

      Prawda, że pocztylion jakieś pięćset kroków od domu strzelał z bata, lecz strzały te nie mogły rozbudzić mieszkańców prowincji z pierwszego snu.

      Gdy powóz stanął przed zajazdem, Roland otworzył drzwiczki, wyskoczył nie zważając na stopień wozu i zaczął dzwonić.

      Dzwonił tak z pięć minut, podczas których po każdym szarpnięciu dzwonka zwracał się do powozu i mówił:

      – Niech się pan nie niecierpliwi, sir Johnie.

      Wreszcie jedno z okien otworzyło się i jakiś głos dziecinny, lecz mocny, zawołał: – Kto tam?

      – To ty, Edwardku? – zapytał Roland. – Otwieraj prędko.

      Dzieciak z okrzykiem radości cofnął się i zniknął.

      – Mamo! Obudź się, to Roland!… Siostro! Wstawaj, starszy brat!

      Jak stał w koszuli, pośpiesznie nałożył pantofle i zbiegając ze schodów wołał:

      – Czekaj, czekaj, Rolandzie. Już idę, idę!

      W chwilę potem klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się rozchyliły, biała postać ukazała się na ganku i pomknęła w kierunku bramy, która również, zaskrzypiawszy w zawiasach, rozwarła się na oścież.

      Chłopiec skoczył na szyję Rolandowi i zawisł.

      – Bracie, bracie! – wołał, całując młodzieńca, śmiejąc się i płacząc. – Jakżeż mama się ucieszy! A Amelia!… Wszyscy zdrowi, tylko ja chory… Dlaczegoś nie w uniformie żołnierskim? Jakże ci brzydko po cywilnemu!… Wracasz z Egiptu?… Czyś przywiózł mi pistolety nabijane srebrem i piękną szablę zakrzywioną? Nie! No toś niedobry. Nie chcę cię całować. Ale nie bój się i tak cię kocham. I znowu malec zasypał go pocałunkami. Anglik, wyglądając przez okno powozu, z uśmiechem przyglądał się scenie.

      Braterskie czułości przerwał głos kobiecy – głos matki.

      – Roland, mój ukochany syn? – pytała pani de Montrevel wzruszona i szczęśliwa zarazem.

      – Naprawdę wrócił? Więc nie wzięty do niewoli? Żyje?

      Na głos ten, chłopak wyśliznął się jak wąż z objęć brata i podbiegł do matki.

      Roland zawołał:

      – Doprawdy, jestem niewdzięczny wobec Boga, skoro życie darowuje mi takie radości. Łkając, rzucił się na szyję pani de Montrevel, zapominając o sir Johnie, który również czuł, że niknie gdzieś jego angielska flegma i który po cichu ocierał łzy. Chłopiec, matka i Roland tworzyli cudowną grupę. Wtem mały Edwardek odbiegł z okrzykiem:

      – Siostro Amelio, chodźże! Siostro Amelio! Wstawaj, biegnij! Na pomoc! Matko, Rolandzie, siostrze zrobiło się niedobrze.

      Pani Montrevel i jej syn pobiegli do domu. Sir John jako doświadczony podróżnik, miał w tłumoczku lancet i flakon z solami. Wysiadł z powozu i odruchowo podszedł pod ganek.

      Na krzyk dziecka Amelia odzyskała jeśli nie siły, to wolę; wstała, mówiąc: "Cicho, Edwardku! Milcz w imię Boga! Już jestem". -i oparłszy się jedną ręką o poręcz a drugą na ramieniu brata, schodziła ze schodów.

      Na ostatnim stopniu spotkała matkę i brata i ruchem gwałtownym, prawie rozpaczliwym, zarzuciła obie ręce na szyję Rolanda wołając:

      – Bracie, bracie mój!

      Roland poczuł, że dziewczyna zwisła mu na ramieniu i ze słowami – "Zemdlała! powietrza!" – wyniósł ją na ganek.

      Powietrze ocuciło Amelię, która odetchnęła i podniosła głowę.

      Sir John wydał okrzyk zachwytu. Nigdy nie widział statuy z marmuru tak doskonale pięknej, jak ta, którą miał przed sobą.

      Bo też istotnie Amelia wyglądała pięknie.

      Ubrana w batystową, nocną szatę, która uwydatniała kształty antycznej Polihymnii, z twarzą bladą, z lekka pochyloną na ramieniu brata, z włosami złoto-blond, spadającymi na ramiona, ramieniem dookoła szyi matki, opuszczonym na czerwonym szalu – tak ukazała się oczom sir Johna siostra Rolanda.

      Na okrzyk Anglika Roland przypomniał sobie, że ten jest przy nich, i pani de Montrevel spostrzegła jego obecność.

      Tymczasem chłopak, zdziwiony widokiem obcego, zszedł trzy stopnie niżej i zapytał:

      – Kim pan jest? Co pan tu robi?

      – Mój kochany Edziu – odparł sir John – jestem przyjacielem twego brata i przywożę