Brr! Coś jakoś chłodno w tym jarze.
Bohun wstrzymał konia.
– Czekaj! – rzekł.
Zagłoba spojrzał na niego. Oczy watażki, które miały tę własność, że świeciły w nocy, pałały teraz jak dwie pochodnie.
Obaj przez długi czas stali nieruchomie na skraju jaru. Na koniec z dala dało się słyszeć parskanie koni.
To Kozacy Bohunowi nadjeżdżali z wolna z głębi lasu.
Esauł zbliżył się po rozkazy, które Bohun wyszeptał mu do ucha, po czym Kozacy zatrzymali się znowu.
– Jedźmy! – rzekł do Zagłoby Bohun.
Po chwili ciemne masy budowli dworskich, lamusy i żurawie studzienne zarysowały się przed ich oczyma. We dworze było cicho. Psy nie szczekały. Wielki, złoty księżyc świecił nad domostwami. Z sadu dochodził zapach kwiatów wiśni i jabłoni; wszędzie tak było spokojnie, noc tak cudna, że zaiste brakło tylko tego, aby jaki teorban ozwał się gdzieś pod oknami pięknej księżniczki.
W niektórych oknach było jeszcze światło.
Dwaj jeźdźcy zbliżyli się do bramy.
– Kto tam? – ozwał się głos nocnego stróża.
– Nie poznajesz mnie, Maksym?
– To wasza miłość. Sława Bohu!
– Na wiki wikiw. Otwieraj. A co tam u was?
– Wszystko dobrze. Wasza miłość dawno nie była w Rozłogach.
Zawiasy bramy zaskrzypiały przeraźliwie, spadł na fosę i dwaj jeźdźcy wjechali na majdan.
– A słuchaj, Maksym – nie zamykaj bramy i nie podnoś mostu, bo zaraz wyjeżdżam.
– To wasza miłość jak po ogień?
– Tak jest. Konie przywiąż do palika.
Rozdział XVIII
Kurcewiczowie nie spali jeszcze. Jedli wieczerzę w owej sieni napełnionej zbroją, która szła przez całą szerokość domu od majdanu aż do sadu z drugiej strony. Na widok Bohuna i pana Zagłoby zerwali się na równe nogi. Na twarzy kniahini odbiło się nie tylko zdziwienie, ale nieukontentowanie i przestrach zarazem. Młodych kniaziów było tylko dwóch: Symeon i Mikołaj.
– Bohun! – rzekła kniahini. – A ty tu co robisz?
– Przyjechał się wam pokłonić, maty. A co, nie radziście mi?
– Radam ci, rada, jeno się dziwię, żeś przybył, bo słyszałam, że w Czehrynie stróżujesz. A kogo to nam Bóg z tobą zesłał?
– To jest pan Zagłoba, szlachcic, mój przyjaciel.
– Radziśmy waszmości – rzekła kniahini.
– Radziśmy – powtórzyli Symeon i Mikołaj.
– Mościa pani! – rzecze szlachcic. – Prawda, że gość nie w porę gorszy od Tatarzyna, aleć i to wiadomo, że kto do nieba chce iść, ten musi podróżnego w dom przyjąć, głodnego nakarmić, spragnionego napoić…
– Siadajcie tedy, jedzcie i pijcie – mówiła stara kniahini. – Dziękujemy, żeście przyjechali. No, no, Bohun, alem się ciebie nie spodziewała, chyba że sprawę masz do nas?
– Może i mam – rzekł z wolna watażka.
– Jaką? – pytała niespokojnie kniahini.
– Przyjdzie pora, to pogadamy. Dajcie odpocząć. Z Czehryna prosto jadę.
– To widać było ci pilno do nas?
– A gdzie by mnie miało być pilno, jeśli nie do was? A kniaziówna-donia zdrowa?
– Zdrowa – rzekła sucho kniahini.
– Chciałbym też nią oczy ucieszyć.
– Helena śpi.
– To szkoda. Bo ja długo nie zabawię.
– A gdzie jedziesz?
– Wojna, maty! Nie ma na nic czasu. Lada chwila hetmani w pole wyprawią, a żal będzie Zaporożców bić. Mało to razy my z nimi jeździli po dobro tureckie – prawda, kniaziowie? – po morzu pływali, sól i chleb razem jedli, pili i hulali, a teraz my im wrogi.
Kniahini spojrzała bystro na Bohuna. Przez głowę przeszła jej myśl, że może Bohun ma zamiar połączyć się z rebelią i przyjechał jej synów wybadać.
– A ty co myślisz robić? – spytała.
– Ja, maty? A cóż? ciężko swoich bić, ale trzeba.
– Tak i my uczynimy – rzekł Symeon.
– Chmielnicki zdrajca! – dodał młody Mikołaj.
– Na pohybel zdrajcom! – rzekł Bohun.
– Niech im kat świeci! – dokończył Zagłoba.
Bohun znów mówić począł:
– Tak to na świecie. Kto ci dziś przyjacielem, jutro Judaszem. Nikomu nie można wierzyć na świecie.
– Jeno dobrym ludziom – rzekła kniahini.
– Pewnie, że dobrym ludziom można wierzyć. Dlatego ja też wam wierzę i kocham was, bo wyście dobrzy ludzie, nie zdrajcy…
Było coś tak dziwnego i strasznego w głosie watażki, że przez chwilę zapanowało głębokie milczenie. Pan Zagłoba patrzył na kniahinię i mrugał swoim zdrowym okiem, a kniahini utkwiła wzrok w Bohunie.
Ten mówił dalej:
– Wojna nie żywi ludzi, jeno morzy, dlatego chciał ja was jeszcze widzieć, zanim ruszę. Kto wie, czy wrócę, a wy by mnie żałowali, bo wy moje druhy serdeczne… nieprawda?
– Ty nasz brat – dodał Symeon.
– Wy kniazie, wy szlachta, a wy Kozakiem nie gardzili, w dom przygarnęli i krewną-donię obiecali, bo wy wiedzieli, że dla Kozaka bez niej ni życia, ni bycia, tak się i zmiłowali nad Kozakiem.
– Nie ma o czym i mówić – rzekła spiesznie kniahini.
– Nie, maty, jest o czym mówić, bo wy moi dobrodzieje, a ja też prosił tego oto szlachcica, przyjaciela mego, żeby mnie za syna wziął i do herbu przypuścił, aby wy nie mieli wstydu, oddając krewniaczkę Kozakowi. Na co pan Zagłoba się zgodził i my oba będziem się starać o pozwolenie u sejmu, a po wojnie pokłonię się panu hetmanowi wielkiemu, któren na mnie łaskaw, może poprze; on przecie i Krzeczowskiemu nobilitację wyrobił.
– Bóg ci dopomóż – rzekła kniahini.
– Wy szczerzy ludzie, i ja wam dziękuję. Ale przed wojną chciałbym jeszcze raz z waszych ust usłyszeć, że wy mnie donię dajecie i że słowo wasze zdzierżycie. Słowo szlacheckie nie dym – a wy przecie szlachta, wy kniazie.
Watażka mówił głosem powolnym i uroczystym, ale w mowie jego drgała zarazem jakby groźba zapowiadająca, że trzeba się zgodzić na wszystko, czego żądał.
Stara kniahini spojrzała na synów, ci na nią, i przez chwilę trwało milczenie. Nagle raróg siedzący na berle pod ścianą zakwilił, choć do świtu było jeszcze daleko; za nim ozwały się inne; wielki berkut zbudził się, strząsnął skrzydła i krakać począł.
Łuczywo palące się w grubach przygasło. W izbie zrobiło się ciemnawo i ponuro.
– Mikołaj, popraw ogień – rzekła kniahini.
Młody kniaź dorzucił łuczywa.
– Cóż? Przyrzekacie? – pytał Bohun. Musimy Heleny spytać.
– Niech