Davis Bunn

Śledztwo Setnika


Скачать книгу

już nie musisz iść.

      – To pastwisko należy do mojego klanu.

      Widać było, jak nieprzeciętna jest judejska duma przepełniająca Samuela.

      – I tak zostanie. A teraz pozwól, że ja i moi ludzie zrobimy to, do czego jesteśmy wyszkoleni.

      – Walczę z różnymi rozbójnikami dłużej, niż ty żyjesz.

      – Pomyśl o swoich synach – powiedział Alban ściszając głos.

      Ponad połowa żołnierzy Albana była od niego starsza. Cztery lata temu powitali go jako swego przywódcę z nadąsaniem i wrogością. Teraz patrzyli na niego bez takich emocji, jak prawdziwi wojownicy. Ufali jego zdolnościom przywódczym i pozwalali, by wprowadzał ich w niebezpieczne sytuacje oraz z nich wyprowadzał. Wiedzieli, że Alban od dzieciństwa był szkolony do takiej roli. Owszem, był synem wodza, ale jak dotąd nie przeżył dnia, w którym miałby możliwość wybrać inne życie. Choć to, prawdę powiedziawszy, było czynnikiem, który najbardziej wiązał go z jego ludźmi, i ich z nim. Wybór swojego losu był przywilejem bogatych i pierworodnych.

      Alban narysował mieczem na kamienistej ziemi granicę klifu i dwie ścieżki, następnie podniósł głowę i zwrócił się do zebranych przed nim ludzi:

      – Podzielimy się na trzy grupy. Ja dowodzę grupą na ścieżce wschodniej. Horaks, ty bierzesz zachodnią.

      Wszyscy jak jeden mąż się skrzywili. Znali tylko jeden sposób prowadzenia bitew: rzymski. Zwycięstwo osiąga się zmasowanym atakiem. Najlepiej wyszkoleni ludzie i najliczniejsze wojska wystawiane są z przodu jako druzgocąca wszystko siła.

      Alban wskazał mieczem na najstarszego rangą ze swoich ludzi i powiedział:

      – Ty dowodzisz trzecią grupą, na górze.

      – Nie będziemy walczyć?

      – Postaracie się, żebyśmy wszyscy przeżyli – dźgnął mieczem ziemię w miejscu, gdzie narysował krawędź klifu. – Musicie przeczołgać się między skałami w dół tak, żeby was nie zauważyli. Na mój sygnał zaczniecie zwalać największe kamienie, jakie zdołacie.

      – Lawina – powiedział Horaks badawczo.

      – Celujcie w te dwie grupy mężczyzn. Dajcie im tak popalić, żeby nie mieli możliwości ani atakować, ani uciekać.

      Horaks wyszczerzył zęby w uśmiechu:

      – To się może udać.

      – Jak wam zabraknie kamieni, weźcie strzały. Bandyci muszą być pod stałym ostrzałem. Gdy już zajmiemy pozycje, dołączcie do nas na obu skrzydłach – Alban schował miecz do pochwy i wstał. Bardzo chciał wyruszyć, zanim któryś z jego bardziej doświadczonych wojowników zauważy bijącą po oczach słabość jego planu. – Ruszamy.

      Podczas gdy trzy grupy czołgały się w stronę urwiska, Horaks kucnął obok swojego setnika.

      – Dzieląc się na trzy grupy, będziemy mieli znacznie mniej ludzi niż oni. Jeśli zauważą tych rzucających kamienie zanim oni zdążą zająć pozycje, to znaczy, że podrepczemy tam na dół na pewną śmierć.

      Właśnie dlatego Alban wyznaczył starszych mężczyzn do rzucania kamieni.

      – Cicho jak węże – syknął.

      Poruszając się jak krab, Alban poprowadził swoją grupę nad wschodnią krawędź zbocza, zsuwając się do miejsca, skąd mógł wyjrzeć w dół. Zobaczył, jak dwieście kroków na zachód od niego pojawia się twarz Horaksa. Pomiędzy nimi, skradając się ostrożnie, zsuwała się ze skał trzecia grupa. Ich celem była kupa luźno leżących kamieni, ulokowana na skale nad bandytami. Posuwali się strasznie wolno. Tak przynajmniej wydawało się Albanowi.

      Jak wszyscy dobrzy oficerowie, Alban nauczył się ukrywać strach. Ale teraz śniadanie ciążyło mu w żołądku niczym gruda ołowiu. Tak wiele zależało od sukcesu tego przedsięwzięcia, a tyle było niewiadomych! Trudno mu było skoncentrować się na zadaniu. Nie mógł jednak pozwolić, by cokolwiek rozpraszało żołnierzy, pasterza, czy jego samego.

      Odgłosy karawany niosły się w pustynnym upale. Słychać było dzwonienie uprzęży, krzyki pasterzy i donośne protesty osłów. Każdy hałas był im jak najbardziej na rękę; skupiał uwagę bandytów na tym, co działo się w dole i zagłuszał przemieszczających się ponad nimi żołnierzy.

      W tym momencie złe zamiary Partów zostały odsłonięte.

      Z południa rozległy się przeraźliwe okrzyki. Dwa tuziny wojowników z wrzaskiem wyjechały na koniach i wielbłądach z przeciwnej strony doliny. Dla człowieka poruszającego się drogą do Damaszku ich dokładna liczba nie była możliwa do określenia, bo kurz i upał zasłaniały wszystkich poza bandytami jadącymi na czele grupy.

      Zwiadowcy karawany wyćwiczonym manewrem zawrócili ku jej środkowi. Zebrali się blisko siebie i wyciągnęli miecze, przygotowując się na pierwsze starcie. W tym czasie poganiacze bydła i kupcy zawrócili zwierzęta i skierowali się do najbliższych skał, prosto w ręce ukrytych tam bandytów.

      W tym momencie jeden z ludzi Albana się potknął.

      Rzymskie sandały nie były przystosowane do cichego zsuwania się po skale, więc kilka kamieni zaczęło zjeżdżać w dół. Alban w nieruchomym przerażeniu obserwował, jak Partowie jeden za drugim spoglądają w górę, a ich brodate twarze otwierają się do ostrzegawczego krzyku.

      Lecz on był już na nogach:

      – TERAZ!

      Jego ludzie rzucili się naprzód jak jedna wyjąca, wielogłowa bestia. Setka nóg zadudniła na skalistym zboczu. Miecze i dzidy wyrosły ku górze niczym nierówne zęby.

      Żołnierze w środkowej grupie zrzucili na dół kamienie, które potoczyły się jeden obok drugiego. Dwa wielkie stosy kamieni zwaliły się na drugą grupę bandytów, podczas gdy oddział Albana rozpaczliwie łapał się skał, by nie spaść w dół. Ich ciężar obluzował kamienie nad nimi i groziło, że spadną w przepaść.

      Partowie zostali zaskoczeni w chwili, gdy mieli zbiec na dół i zaatakować karawanę. Gdy pierwsi rzucili się w dół, stojący za nimi wydali ostrzegawczy okrzyk i odwrócili się w kierunku spadających kamieni oraz zbiegających ku nim Rzymian.

      – Trzymać się mocno! – Alban rzucił się na zbocze skalne, a z góry posypało się jeszcze więcej kamieni. Jeden z nich uderzył go w rękę, którą się osłaniał, niemal zwalając go w dół. Gdy tylko kamienie przestały spadać, Alban zaryzykował podniesienie głowy, by spojrzeć w górę, po czym krzyknął:

      – Do ataku!

      Tak jak przypuszczał, półka skalna, na której wcześniej ukrywali się bandyci, została wbita w płytką jaskinię, a bandyci zostali z niej zmieceni. Uciekli w dół ścieżką, ścigani przez żołnierzy, lub też schronili się w jaskini. W dole wrzała bitwa. Alban słyszał dźwięki włóczni uderzających o włócznie. Wiedział, że Horaks jest z przodu i ufał, że jego adiutant poprowadzi ludzi do walki. Sam skupił raczej uwagę na wejściu do jaskini, wypełnionym teraz do połowy kamieniami i szamoczącymi się w nim bandytami. Kasłali i charczeli, próbując przedostać się przez gruz i pył.

      – Łucznicy!

      Tradycyjny rzymski zmasowany atak na tak ciasnej przestrzeni był po prostu niemożliwy. Jedna czwarta ludzi Albana założyła krótsze strzały i wystrzeliła w stronę wejścia do jaskini. Okrzyki wściekłości prędko zmieniły się we wrzaski bólu i paniki.

      Alban wyznaczył kilku mężczyzn do powstrzymania bandytów, którzy próbowaliby wrócić na ścieżkę. Reszta została przy jaskini.

      – Wstrzymać