Marcin Ciszewski

Kruger. Tygrys. Tom II


Скачать книгу

to głupi?

      Jeszcze przed chwilą Cygan, podobnie zresztą jak kompani Mykoły, myślał, że sprawy idą w dobrym kierunku. I podobnie jak oni był zaskoczony samym atakiem, a także jego gwałtownością.

      Próbował osłonić głowę, ale nie zdążył. Trzecie kopnięcie trafiło go w skroń.

      Po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch godzin stracił przytomność.

***

      Krüger przewrócił się na drugi bok. Prycza była twarda, cieniutki siennik, wytarty setkami pleców podczas tysięcy nocy, stanowił właściwie dziurawą mieszaninę sparciałego lnu i startej na proszek słomy. Rana ćmiła równym, tępym bólem; więzień szczękał zębami z zimna. Cela, opalana nocą tylko dzięki życzliwości strażnika, w dzień przypominała chłodnię. Więzień przywykał pomału do zamarzniętych strumyczków wody układających się na ścianach w fantazyjne mozaiki.

      Starał się nie zwracać uwagi na ból i zimno.

      Myślał o słowach Mentora, ostatnich słowach przed wyruszeniem w pościg za porywaczem Eweliny. Miały wyjaśnić mu tajemnicę pochodzenia. Czy wyjaśniły? Nie wiedział.

      Kim był?

      Żydem po matce i Niemcem po ojcu. Człowiekiem urodzonym na Litwie, na co dzień posługującym się językiem polskim. Po polsku myślał, ale czy czuł się Polakiem? To był tylko język, platforma komunikacji, nic więcej. Niemal równie dobrze mówił po niemiecku i rosyjsku, lata nauki i wrodzone zdolności pozwoliły opanować oba te języki w stopniu niemal doskonałym. Mentorowi bardzo na tym zależało, opłacał najlepszych guwernerów i wielką wagę przykładał do postępów w nauce. Nigdy nie wiesz, gdzie rzuci cię los, mawiał. I musisz być przygotowany. Musisz umieć zniknąć nawet w nieprzyjaznym, obcym terenie, wśród obcych ludzi. Jeżeli będziesz biegle mówił ich językiem, stanie się to łatwiejsze.

      Racja. Tylko co z tego wynika?

      Nic.

      Jest człowiekiem bez rodziny, chory psychicznie morderca zadbał bowiem o to, by go osierocić. Jest również mieszkańcem Lwowa, polskiego miasta, do którego roszczą sobie prawa Ukraińcy, a do którego on nie ma żadnego stosunku emocjonalnego. Ot, miejsce zamieszkania i to wszystko. Powstająca z gruzów Rzeczpospolita również nic go nie obchodziła, choć Mentor często wieczorami o Polsce opowiadał i wyraźnie mu zależało, by Krüger podzielał jego miłość do tego nieistniejącego kraju. Owszem, czytał TrylogięPana Tadeusza i nawet mu się podobało. I co z tego?

      Wrócił myślami do matki, pięknej, ciemnowłosej kobiety o wyrazistych oczach. Była tak niezwykle podobna do Eweliny, że pokochał ją od pierwszego wejrzenia, tak jak kochał swą niewidomą siostrę. Czuł, że to sentymentalizm, być może egzaltacja, bo jak można zakochać się w fotografii? Kobieta ze zdjęcia nie żyła od osiemnastu lat, ale to, zdaniem Krügera, niczego nie zmieniało. Kochał ją. I tym większy odczuwał żal, że jej z nim nie ma, że kula mordercy pozbawiła go szansy przytulania się do niej, słuchania jej głosu, kierowania się jej wskazówkami. Był przekonany, że zajmowałaby się nim najlepsza matka na świecie.

      Postać ojca mniej go zajmowała. Domyślał się, że jak każdy człowiek sukcesu, i to osiągniętego w obcym kraju, musiał być stanowczym, upartym mężczyzną, konsekwentnie dążącym do celu. Czy byłby dobrym ojcem? Czy umiałby przekazać synowi to, co ważne, nauczyć go, jak pokonywać przeszkody, jak iść do przodu, działać skutecznie i z pożytkiem dla rodziny? Zapewne tak, choć Krüger pewności nie miał. O matce zdawał się wiedzieć wszystko, o ojcu tylko tyle, ile wywnioskował ze słów Mentora.

      Owszem, oni byliby dla niego dobrzy. Czy jednak on byłby dobry dla nich? Czy, gdyby żyli, robiłby to, co robi? Nie, zapewne nie, nie trafiłby przecież w ręce Zdanowskiego, a potem Szumskiego. Nie uprawiałby więc złodziejskiego fachu, nie miałby przygotowania cyrkowego, nie zabijałby ludzi, przynajmniej nie w złych intencjach. Czy jego droga życiowa była zdeterminowana śmiercią rodziców? Tak. Czy zatem, gdyby nie stary, oszalały Kolcow, nie zostałby przestępcą? Ponownie tak.

      Zbrodnia pchnęła go, potomka zamożnego bankiera, na przestępczą drogę. Uczyniła go bandytą bez drogi odwrotu. Czy żałował? Nie umiał odpowiedzieć. Z pewnością chciałby, by żyła matka. By mógł słuchać jej śmiechu i płaczu, wspierać ją w trudnych chwilach i cieszyć się jej szczęściem w radosnych momentach. Czy byłby dobrym bankierem? Wątpił. Czuł się dobrze w tym, co robił, choć nie miał złudzeń co do swej kondycji moralnej. Nie odczuwał wyrzutów sumienia, duchy ofiar nie śniły mu się po nocach.

      „Opowiedziałem ci tę historię nie po to, by wzbudzić w tobie pragnienie zemsty i zadośćuczynienia, chociaż doskonale rozumiem te uczucia. Chciałem, byś wyruszając w podróż, wiedział o sobie tyle, ile ja o tobie wiem”, powiedział Mentor. Krüger podejrzewał, że były to szczere słowa. Rozumiał je. Doceniał.

      Ale nie miał zamiaru wyrzec się zemsty.

      Został ograbiony z dzieciństwa, majątku i matczynej miłości. Obiecał sobie, że jeśli jakimś cudem uniknie plutonu egzekucyjnego, jeśli uda mu się wyjść z więzienia i odzyskać wolność, uwolni Ewelinę, a potem przywróci sobie samemu poczucie sprawiedliwości.

      Morderca skrył się za parawanem śmierci, ale żył jego syn, potomek i spadkobierca, uzurpator nienależnego majątku.

      I on miał zapłacić za wszystko.

      Zgrzytnął klucz i Krüger dostrzegł ze zdumieniem, że w celi jest całkiem jasno. Pogrążony w myślach, przeleżał niemal pół nocy, zapominając o upływie czasu, głodzie i zimnie.

      Strażnik stanął w drzwiach. Miał w ręku miskę z dwoma pajdami chleba grubo posmarowanego smalcem. Jednak nie cerber i nie posiłek przykuły uwagę więźnia.

      Zza pleców strażnika patrzyła na niego Jadwiga.

      – Gościa ma – oznajmił strażnik, stawiając na stoliku naczynie. – Dziesięć minut może rozmawiać i tylko dlatego, że panienka bardzo prosiła.

      Krüger zerwał się z pryczy, ignorując strzyknięcie bólu w zranionym boku. Przywołał na twarz promienny uśmiech.

      – Jadwigo! – zawołał.

      Dziewczyna miała chmurną, zaciętą minę, doskonale współgrającą z jej czarnym strojem pozbawionym wszelkich ozdób. Weszła w milczeniu do celi i stanęła pod ścianą, po czym spojrzała na strażnika.

      – Dziesięć minut – powtórzył cerber, po czym wyszedł. Głośno szczęknęła zasuwa.

      Krüger spoważniał. Wiedział, że żadne uśmiechy nic tu nie pomogą.

      – Jadwigo… – powiedział, po czym zamilkł. Chciał się tłumaczyć, usprawiedliwić, przeprosić. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Umiał pierwszorzędnie kłamać, ale teraz czuł, że kłamstwo nie przejdzie mu przez gardło.

      – Dlaczego? – zapytała dziewczyna.

      – Dlaczego co?

      – Dlaczego opuściłeś mój dom bez pożegnania, nawet bez zapowiedzi?

      – Jadwigo, ja…

      – Czy okazałam ci nie dość staranną troskę? Czy masz coś do zarzucenia gościnności mojej albo mojego ojca? Czy zbywało ci na jedzeniu? Powiedz.

      – Nie, oczywiście, że nie.

      – Więc słucham. Dlaczego?

      – Dla twojego bezpieczeństwa.

      – Ciekawe.

      – Musiałem. Wiesz, że mam zadanie do wykonania.

      – Nie. Wcale nie wiem. Szczerze mówiąc, myślę, że kłamiesz.

      – Nie