Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

empty-line/>

       © 2017 Marcin Ciszewski

      © 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

      Redaktor serii: Sławomir Brudny

      Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

      Projekt graficzny, skład, eBook:

      Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

      Okładka: Paweł Gierula

      ISBN 978-83-645-2386-1

      Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

      ul. Bładnicka 65

      43-450 Ustroń, www.warbook.pl

      Dzień „D” minus trzy

      Mężczyzna nie rzucał się w oczy.

      Może dlatego przeszedł przez wszystkie kontrole. Może właśnie z tego powodu żaden z funkcjonariuszy wyspecjalizowanych służb porządkowych nie zwrócił na niego uwagi.

      Początkowo siedział na jednej z głównych trybun, mniej więcej pośrodku. Zdawał się bez reszty pochłonięty obserwacją toczącego się na murawie pojedynku. Jak tysiące ludzi dookoła.

      Jednak jego zamiary były inne. Niespiesznym ruchem wyjął z wielkiego plecaka karabin maszynowy. Czerń lufy odbijała blask reflektorów, wychodzące z pojemnika i niknące w komorze naboje lśniły metalizująco. Mężczyzna wstał. Rozejrzał się, chcąc najdokładniej wybrać cel.

      Dwa rzędy wyżej dostrzegł młodą, całkiem ładną, modnie ubraną blondynkę. Leniwie podniósł broń na wysokość bioder.

      Pociągnął za spust.

      Stłumiony huk utonął we wrzawie wywoływanej przez podniecony tłum. Kobieta dostała serię prosto w pierś, krew zamgliła szkarłatem, ochlapując siedzących obok sąsiadów. Blondynka przez chwilę siedziała bez ruchu, jakby ani na moment nie chciała stracić z oczu rozgrywającego się na boisku widowiska, po czym powoli, niemal z niedowierzaniem osunęła się na betonowe podłoże.

      Broń ospale przesunęła się w lewo. Sąsiad kobiety został poczęstowany dwukrotnie większą porcją naboi – był potężnie zbudowany, należało mu się więcej.

      Mężczyzna ruszył wzdłuż rzędu pokrytych czerwonym materiałem siedzeń. Łuski rytmicznie wyskakiwały z komory, na płycie boiska nadal trwała zacięta walka, dwudziestu dwóch współczesnych gladiatorów walczyło do ostatniego tchu, by zaspokoić gusta publiczności.

      A na trybunach szła seria za serią.

      W końcu tłum się ocknął. Ktoś zwrócił uwagę na hałas, komuś krew ochlapała ubranie, na kogoś bezwładnie osunął się zastrzelony sąsiad. I tłum ruszył. Zerwał się do biegu w całkowitej ciszy. W skupieniu. Byle szybciej. Byle dalej od niepozornego mężczyzny z karabinem maszynowym grzmiącym niczym wiosenna burza. Potężne głośniki stadionu zdawały się przenosić dźwięk wystrzałów, wzmacniać go, uwznioślać…

      Jakub obudził się zlany potem. Jeszcze długo po otwarciu oczu i spuszczeniu bosych stóp na podłogę siedział na brzegu łóżka i nie mógł uspokoić oszalałego bicia serca. Nadal był na stadionie, nadal próbował bezskutecznie powstrzymać szaleńca, czy choć dostać się w jego pobliże…

      Cholerny sen.

      Spojrzał na śpiącą Helenę, po czym położył się z powrotem.

      Wtedy wróciła pamięć.

      Przypomniał sobie ostatni mecz, decydujący o wyjściu z grupy. I karny. Ten karny.

      Tuż po tym karnym i końcowym gwizdku Polska eksplodowała, a następnie utonęła w ramionach ekstatycznej radości.

      Faktycznie, był powód.

      Jednak Jakub już nie zasnął. Leżał bez ruchu i myślał o mężczyźnie z karabinem maszynowym, krwi i swojej niemożności.

      Dzień „D” minus dwa

      1

      Wielka niczym transportowiec pięść z poddźwiękową prędkością minęła twarz Tyszkiewicza.

      O włos.

      Zastanawiał się, za które akurat grzechy przyszło mu pokutować tym razem.

      – Ręce wyżej, ciociu – mruknął tańczący na ugiętych nogach Krzeptowski.

      Miał nad Tyszkiewiczem miażdżącą przewagę wzrostu, wagi, umiejętności i bojowego instynktu. Wyglądał jak przyobleczony w gimnastiorkę Terminator.

      – Sam jesteś ciocia. – Mówienie, a zwłaszcza wygłaszanie ciętych ripost przychodziło Jakubowi z trudem. Już po prowadzonej przez Krzeptowskiego rozgrzewce miał wrażenie, że wypluje płuca. Po kilku minutach sparingu zyskał pewność, że za chwilę umrze.

      – Wynik niezgorszy. – Krzeptowski nawet szybciej nie oddychał. Ruchy miał miękkie, piekielnie szybkie. Ciosy celne i mocne. – Ale generalnie farcikiem podszyty…

      – Dobrze grali po prostu.

      Tyszkiewicz zasłonił się przed kombinacją dwóch prostych i sierpowego. Odrzuciło go o metr. Nadal nie mógł dojść, co tu robi. Potem sobie przypomniał: fizyczny ból i zmęczenie pozwalały choć na chwilę zapomnieć o innych sprawach.

      Wczoraj przez cały mecz właściwie stał. To znaczy w tym sensie, że nie siedział. Trudno bowiem jego zachowanie nazwać staniem w pełnym tego słowa znaczeniu – aktywność życiowa Jakuba składała się przede wszystkim z podskoków, załamywania rąk, wygrażania pięścią albo rzucania się w ramiona równie jak on niespokojnej żony.

      Oczywiście w tym czasie powinien być w firmie.

      Jednak Krzeptowski, który w znacznie mniejszym stopniu był owładnięty piłkarską manią, wypchnął go do domu, tłumacząc, że nic się nie stanie, jeśli akurat w tym momencie Tyszkiewicza nie będzie na posterunku. Wszystkie sekcje pełniły dyżur non stop (faktem jest, że na ogół z nosem w telewizyjnych ekranach), więc obecność szefa i tak nie miała większego znaczenia. Jakub łatwo się zgodził: obiecał mieć włączoną komórkę i czym prędzej pojechał do domu. Helena, chwilowo zapominając o codziennych problemach, powitała go z lekkim roztargnieniem, już od progu raportując podany niedawno skład Polaków oraz występujące jej zdaniem szanse zwycięstwa. Powiedzieć, że Helena Berezowiec, najwybitniejsza w Polsce malarka, żona Jakuba i przyszła matka jego dziecka, jest kibicem piłki nożnej, to nie powiedzieć niczego. Helena żyła piłką, ekscytowała się nią, potrafiła po blady świt dyskutować o niuansach taktycznych prawidłowo działającej obrony i sposobach szybkiego przechodzenia do kontrataku. Była ekspertem i miała typową dla prawdziwego kibica umiejętność trzymania na podorędziu różowych okularów, co akurat w przypadku polskiej reprezentacji bardzo często się przydawało. Stanowiła kliniczny przykład kibica totalnego.

      Na czas meczu zapomniała o swoim stanie. Nie czuła fizycznego dyskomfortu, ale niemal płakała, gdy Polacy przegrywali, natomiast każda strzelona przez nich bramka przyprawiała ją o ekstazę. Jakub musiał wręcz hamować wybuchy nadmiernego entuzjazmu. Po ostatnim gwizdku sędziego rzucili się sobie w ramiona, pijani radością (Jakub nie tylko). Potem, po wysłuchaniu chaotycznych komentarzy i wywiadów z niemogącymi złapać tchu, ale uśmiechniętymi piłkarzami, poszli do sypialni i dawno nie było im ze sobą tak dobrze.

      To było wczoraj.

      Dzisiejszy ranek nie przynosił żadnej taryfy ulgowej.

      – Dobrze zagrają, jak będą mieli przynajmniej kilku dobrych piłkarzy – powiedział Krzeptowski.

      Nawet najbardziej zażarta walka – a prowadzona w tym momencie z pewnością nie należała do tej kategorii – nie była w stanie odwieść go od staranności wymowy i prawidłowej intonacji. Żadnego szarpania frazy, skracania wyrazów czy niechlujnej składni.

      Terminator się zamachnął.

      Cios doszedł.

      Tyszkiewicz