Marcin Ciszewski

Upał


Скачать книгу

Piszczel trafiła w udo przeciwnika. Równie dobrze mogłaby trafić w betonowy słup.

      Krzeptowski skoczył i złapał Jakuba za głowę. Bez większego trudu zgiął mu kark. Tyszkiewicz doskonale niestety zdawał sobie sprawę, co za chwilę nastąpi: kolano napastnika pójdzie w górę i żegnaj, matko ziemio…

      – Co? – zapytał Tyszkiewicz kilka sekund później.

      Kolano zostało tam, gdzie było, Krzeptowski nie skończył techniki. Stał metr dalej i przyglądał się Jakubowi.

      – Mówię, że twój telefon dzwoni.

      – Ach. Telefon.

      Jakub wyprostował się z najwyższym trudem. Sala treningowa kołysała się niczym okręt na wzburzonym morzu. Wpadające przez duże okna jasne światło poranka sprawiało wrażenie pożaru. Poprzedniej nocy Jakub spał cztery godziny. Przez ostatnie dwa tygodnie najwyżej po pięć. Żaden organizm, zwłaszcza po trzydziestce, nie lubi, gdy go tak traktować.

      – Mógłbyś w końcu zmienić repertuar – mruknął Krzeptowski.

      Nawet się nie spocił. A spać nie musiał w ogóle. Był najbardziej pancernym sukinsynem, jakiego Jakub znał. A może i najbardziej pancernym sukinsynem w ogóle.

      Tyszkiewicz skupił się. Rzeczywiście. Riff Smoke on the water brzmiał coraz głośniej.

      – Masz coś przeciwko Purplom? – zapytał.

      Chwiejnym krokiem podszedł do ławki. Całkiem jeszcze nowa nokia podskakiwała, jakby miała ochotę uciec i więcej nie oglądać takich wyczynów swojego właściciela. Ale grała pięknie. Polifoniczne brzmienie zostało niezwykle wiernie odwzorowane.

      – Coś taki zdyszany? Dzwonię nie w porę? – Głos Smotrycza brzmiał rześko i mocno.

      Biorąc pod uwagę, że dopiero kilka minut temu wybiła siódma rano, było to zgoła nietypowe. Smotrycz z reguły miał kłopot, by wejść na obroty przed dwunastą w południe.

      – Staszek próbuje mnie zabić. – Tyszkiewicz starał się złapać oddech.

      Krzeptowski skrzywił się i rozpoczął rundę z wiszącym nieopodal workiem treningowym. Trudno było uchwycić wzrokiem ruchy rąk. Worek tylko dlatego nie padł nieprzytomny na deski, że worki z reguły nie padają nieprzytomne na deski ani na nic innego.

      – Pogratulować ambicji. Mnie, odkąd skończyłem z tymi wygłupami, mocno ulżyło.

      – Jesteś w robocie?

      – Owszem. Słuchaj… te po godzinach to nadgodziny. A te przed?

      – O czym ty mówisz?

      – Podgodziny? Wiesz, ten czas, kiedy człowiek, zamiast leżeć w łóżku, odgniata dupę przed służbowym komputerem.

      – Przecież wiesz, że nie pracujemy dla pieniędzy, tylko dla ochrony naszych rodaków, by mogli w spokoju żyć i pracować…

      Śmiech Smotrycza był naprawdę szczery.

      – Lubię twoje poczucie humoru – powiedział po chwili.

      Tyszkiewiczowi w tym czasie udało się wyrównać oddech, choć wiedział, że twarz przestanie mu płonąć dopiero za jakiś czas. W kościach ćmiło, bolała go noga. Czuł, że żyje. Konkret z gatunku kontrowersyjnych, ale zawsze.

      – Może byś przyjechał do firmy?

      – Mój dzień pracy zaczyna się za trzy kwadranse. – Już wiedział, że musi się zbierać. Znał Smotrycza od lat. Za parawanem wygłupów z reguły kryło się coś ważnego.

      – Przyjedź. – Smotrycz spoważniał. – Znalazłem szajs, który mi się bardzo nie podoba.

      Trzask.

      – No? – zapytał Krzeptowski, po czym przyłożył workowi prawym sierpowym, od którego zadrżały ściany.

      – Zbieramy się. – Jakub westchnął i ruszył w stronę szatni.

      – Nawet potrenować nie można. – Krzeptowski skrzywił się, przyjrzał krytycznie workowi (który kołysał się w całkowitym milczeniu, lekko tylko zgrzytając łańcuchem, na którym był zawieszony), po czym zaczął ściągać piąstkówki.

      2

      Słońce rozświetlało upalną i nieco przykurzoną panoramę warszawskiego poranka. Komunikaty meteo były całkowicie jednoznaczne: choć dotychczasowe dzienne temperatury przekraczały trzydzieści stopni, prawdziwe upały dopiero miały nadejść. Dziś, najpóźniej jutro. Radzono trzymać się miejsc zacienionych i wlewać w siebie znaczne ilości płynów.

      Tym razem nikt nie zwracał uwagi ani na wysoką temperaturę, ani na smród rozgrzanego asfaltu, ani na kurz. Ulica w dalszym ciągu żyła wczorajszym zwycięstwem. Kierowcy porozumiewali się wyłącznie za pomocą klaksonów i wyciągniętych ku górze kciuków. Zdecydowana większość pojazdów przyozdobiona została narodowymi barwami: od maleńkich chorągiewek, przyczepionych plastrem do framugi drzwi, po potężne sztandary, których nie powstydziłby się krążownik. Obcy ludzie padali sobie w ramiona i poklepywali się po plecach, uśmiechając się, wymieniając mniej lub bardziej fachowe uwagi, a na koniec życząc sobie wszystkiego najlepszego. Przez otwarte okna ryczały radosne komentarze czołowych publicystów wszystkich bez wyjątku mediów elektronicznych. Ogólnie i dziennikarze, i wyposzczeni wieloletnim oczekiwaniem rodacy byli zgodni, że osiągnięto historyczny, niewyobrażalny sukces, porównywalny tylko do słynnej warszawskiej bitwy sprzed niemal stu lat.

      Nadchodzący mecz z Niemcami anonsowano jako wielkie święto futbolu. Niektórzy publicyści i komentatorzy uderzali w wysokie tony: oto nadarza się okazja celebrowania festiwalu prawdziwej przyjaźni; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rywalizacja może toczyć się wyłącznie na zielonym boisku, gdzie piłkarzy będzie dopingować wielki międzynarodowy tłum, złączony wspólnym przeżywaniem wspaniałego sportowego widowiska.

      Tyszkiewicz jednym uchem słuchał dochodzącego z radia komentarza. Pomimo kolosalnej miłości do piłki nożnej myślał o czymś innym.

      – Tak tego nie zagłuszysz – powiedział Krzeptowski.

      Ściszył radio. Wylewająca się z eteru rzeka radosnej paplaniny mogła wyczerpać cierpliwość świętego.

      – Słucham? – Jakub oderwał na moment wzrok od świateł samochodu przed nimi.

      – Choćbyś nie wiem jakie siniaki hodował, nie zagłuszysz strachu.

      – Zupełnie nie mogę zgadnąć, o czym mówisz.

      – Kubuś, Kubuś, Kubuś. – Krzeptowski przekręcił się w fotelu pasażera. Siedział teraz bokiem do kierunku jazdy, a twarzą do kierowcy.

      Tyszkiewicz jeszcze pilniej wyglądał przez przednią szybę.

      – Nie truj dupy. Wiesz dobrze. Robisz wszystko, jak należy.

      – Odważne stwierdzenie. – Jakub przestał udawać, że nie wie, o czym mowa.

      – Nie twoja wina, że podział kompetencji jest, jaki jest. Nie ty wybierałeś szefów. W swojej działce robisz wszystko, jak należy. A nawet lepiej. Maksimum za ten budżet i z tymi ludźmi.

      – Tego nie wiesz, Stasiu. Dopóki się coś nie wydarzy, gadamy o teorii.

      – Są teorie lepsze i gorsze. Twoja jest dobra. Masz ludzi, którzy ci ufają. Część z nich jest naprawdę niezła w tym, co robi.

      – To się dopiero okaże, kiedy coś się spieprzy. Z tego punktu widzenia wolę żyć w nieświadomości.

      Samochód przed nimi wreszcie ruszył i Jakub mógł skręcić na podjazd przy Rakowieckiej. Machnięcie przepustką