o wiele trudniej. Zawsze skrzyła się na honorowym miejscu, na półkach za ladą.
W dniu, kiedy zetknęli się po raz pierwszy, był mocno zawiany. W tym czasie poranny cug wynosił go z domu, wlókł obok zawodówki, do której się jakimś cudem dostał, i wyrzucał gdzieś w centrum. Czasem zahaczał o dwie, trzy lekcje, ale nie wtedy. Tego dnia przespał właściwy przystanek. Pięć kolejnych też. Obudził się dopiero na Turystycznej. W tamtych czasach była to właściwie zamiejska ulica, prawdziwy limes pomiędzy tym, co można było nazwać Lublinem, a jego dzikimi peryferiami.
Był marzec, od kilku dni w powietrzu dało się wyczuć wiosnę. Ten straszny kicz wspomnień łagodził obraz śnieżycy, która rozpętała się, kiedy wysiadł z autobusu. Nieoczekiwana, przy dodatniej temperaturze, szybko owiała okolicę mokrym, białym puchem.
Wściekły na siebie postanowił pójść do centrum na piechotę. Nawet gdyby na co dzień komunikacja publiczna działała poprawnie, w taką pogodę nie było sensu czekać. Prędzej zamieniłby się w bałwana. Naciągnął na dłonie rękawy, splótł ręce i ruszył przed siebie. Chodnik był wąski, a śnieg pokrywał go coraz grubszą warstwą. Zszedł na ulicę, ustępując miejsca idącej z naprzeciwka dziewczynie.
Przez ułamek sekundy zwrócił na nią uwagę. Przytrzymywała kaptur, który wiatr i nacierający śnieg ściągały jej z głowy. Kiedy się minęli, miał wrażenie, że się uśmiecha. Nie był ani casanovą, ani nawet dzielnicowym donżuanem, więc pozostawił to bez odzewu. Zresztą co miał zrobić? Odwrócić się, pobiec za nieznajomą i zaoferować jej swoją starą i poplamioną kurtkę? Iść przed nią, torując drogę jak średniowieczny papieski pupilek? Nawet o tym nie pomyślał. Po prostu minął ją i kuląc się z zimna, poszedł dalej.
Wtedy odezwał się Bóg, los lub przeznaczenie.
Usłyszał świst kół ślizgających się na śniegu, trzask uderzenia o chodnik i plaśnięcie upadającego ciała. Kiedy się odwrócił, dziewczyna leżała kilka metrów od przechylonego na bok poloneza. Od razu zauważył, że tak usilnie przytrzymywany kaptur został zerwany z głowy, wokół której zebrała się krew. Czerwona aureola na bieli śniegu.
Jakiś instynkt kazał mu działać. Dobiegł do dziewczyny i bezradnie zaklął. O reanimacji nie miał żadnego pojęcia. Roztrzęsionymi rękami poprawił głowę leżącej i wyczuł, że prawa strona jej twarzy została potrzaskana. Skostniałymi palcami dotykał ciepłej, lepkiej krwi. Z trudem oddychał, wściekły, że nie wie, co robić. Wtedy ktoś odsunął go na bok i nachylił się nad dziewczyną. Nie mógł patrzeć na to, jak spasiony mężczyzna miażdży jej żebra, walcząc o akcję serca.
Na sztywnych nogach podszedł do poloneza. W tym momencie drzwi się otworzyły i wyskoczyła z niego drobna blondynka. W szoku dyszała, trzęsła się i przywołując wszystkich świętych, krzyczała, że dopiero dostała prawo jazdy. To były pierwsze słowa, które usłyszał od Marty.
Osiemnaście lat, które minęło od tamtego dnia, składało się na całkiem nową historię. Nie upłynęło ani wolno, ani wyjątkowo szybko. Przemknęło tak, jak przemyka dobry czas w życiu każdego człowieka. Mógłby zażartować, że ich związek stał się pełnoletni. Ale teraz ta myśl zamiast uśmiechu wzbudziła w nim jedynie jeszcze głębszą rozpacz. Ta myśl i myśl o tym, co zrobił.
Nie chciał, żeby te osiemnaście lat okazało się dla nich wiecznością.
4
Komisarz Deryło był człowiekiem potężnej postury, z wielką głową, zwieńczoną ściętymi na kilka milimetrów włosami, i wyjątkowo wybuchowym charakterem. Od samego początku bluzgał na policjantów, którzy z nim przyjechali, wygrażając niebu i piekłu, że zawraca się mu dupę. Jeszcze siarczyściej zaklął, kiedy dowiedział się, że na komisariacie już przed kilkunastoma godzinami przyjęto zawiadomienie o zaginięciu Marty Wolskiej. Oczywiście nikt go o tym nie powiadomił, a raport póki co utkwił w odmętach biurokracji.
– Utrzymuje pan, że wyszła z domu wczoraj, po dwudziestej drugiej? – zapytał znużonym tonem.
– Mówiłem już o tym trzy razy – odfuknął zirytowany Wolski.
– I dalej tak pan twierdzi?
– A co się, do cholery, zmieniło?
– Nie choleruj mi pan, składając zeznania!
Wolski z irytacją rąbnął otwartą dłonią w szklany blat stołu. Stojąca na nim szklanka brzęknęła, ale się nie przewróciła.
– Zaginęła moja żona – odezwał się zrezygnowanym tonem. – Zgłaszam się na policję i najpierw zostaję zbyty, a później pan zachowuje się, jakbym był głównym podejrzanym.
– Mąż zawsze jest głównym podejrzanym – przerwał mu komisarz.
– I sam do siebie napisałem jakiś chory list?
– Tego się dowiemy.
– Gdybym nie wiedział, że to gówno warte, napisałbym na pana skargę.
– Może pan pisać, kiedy odpowie na moje pytania.
Komisarz wskazał na pustą szklankę.
– Pił pan?
– Tak. Ale nie znajdziecie w tym resztek cyjanku. Wypiłem niedawno whisky.
– Jedną?
– Jedną.
– Butelkę?
– Chyba pan oszalał. Jedną szklaneczkę.
– A wczoraj?
– Nic. Przez całą noc wydzwaniałem po wszystkich znajomych, plątałem się po okolicy i starałem się dowiedzieć, co z moją żoną.
– Powiedział pan, że żona wyszła z domu po dwudziestej drugiej. – Komisarz poprawił mankiety koszuli. – Zeznał pan, że poszła pobiegać. Zawsze wychodziła o tej porze?
Wolski nie mógł pogodzić się z prawdą. Wyrzuty sumienia zaciskały się na jego gardle, ale niechęć do komisarza nakazywała powstrzymać słabość.
– Jeżeli zapyta mnie pan o to jeszcze pięćdziesiąt razy, odpowiedź nadal będzie ta sama – mruknął, spoglądając na małe oczka osadzone w pucołowatej gębie policjanta. – Biegamy razem co dwa, trzy dni. Potem wracamy, bierzemy prysznic i kładziemy się spać. Wczoraj Marta wyszła pobiegać sama, bo musiałem dokończyć robotę.
– Robotę?
– Dobrze pan wie, że jestem pisarzem. Chciałem dokończyć rozdział.
– I pozwolił pan żonie wyjść w środku nocy?
– Byłem przekonany, że da sobie spokój.
– A kiedy wyszła, nie próbował jej pan zawrócić?
Wolski otarł twarz dłońmi, jakby miało to zmyć z niej zmęczenie. W przeciwnym kącie pomieszczenia drugi policjant przesłuchiwał jego siostrę. Mówiła spokojnie, zastanawiając się nad odpowiedziami, ale nie mógł dosłyszeć jej słów.
– Nie próbował pan?
Powtórzone pytanie uświadomiło mu, że musi na nie odpowiedzieć. Nieważne, jak bardzo był na siebie wściekły i jak bardzo chciałby, żeby była kłamstwem.
– Nie. Biegaliśmy zawsze tą samą drogą, środkiem dzielnicy. Poza tym to bezpieczna okolica…
– Jak widać, nie tak bardzo.
Ironiczne słowa komisarza rozbudziły w Wolskim zwierzęcą wściekłość. Zerwał się z fotela, jednym susem doskoczył do policjanta i chwycił go za klapę marynarki. Ten podniósł się, w ogóle niezaskoczony.
– Nie