panowie tego faceta, który stoi przy Leroyu Cornellu? To dyrektor Operacji Lotów Załogowych, brat pana Obiego.
Obaj mężczyźni, na których słowa Caspera wywarły wyraźne wrażenie, przyjrzeli się Sullivanowi.
– Więc jak? – spytał Casper. – Chcecie panowie porozmawiać o interesach?
– Równie dobrze możemy powiedzieć to panom od razu – oznajmił Lucas. – Wraz z panem Rashadem obejrzeliśmy wcześniej, co produkują inne kosmiczne firmy. Zapoznaliśmy się z ofertami Kelly Astrolinera, Rotona oraz Kistlera.
Wszystkie, a zwłaszcza model K-1 Kistlera, bardzo nam się spodobały. Doszliśmy jednak do wniosku, że powinniśmy dać szansę również waszej małej spółce.
Waszej małej spółce.
Mam to w dupie, pomyślał Sullivan. Nienawidził żebrać, nienawidził padać na twarz przed nadętymi ważniakami. To była beznadziejna walka. Bolała go głowa i burczało mu w brzuchu, a ci dwaj palanci marnowali tylko jego czas.
– Przekonajcie nas, dlaczego mamy postawić akurat na waszego konia – kontynuował Lucas. – Dlaczego powinniśmy wybrać Apogee?
– Prawdę mówiąc, panowie, wcale nie jestem pewien, czy powinniście nas wybrać – burknął Sullivan, po czym odwrócił się i ruszył ku wyjściu.
– Och! Proszę mi wybaczyć – wyjąkał Casper i pobiegł za wspólnikiem.
– Sully! – wyszeptał. – Co ty, do ciężkiej cholery, wyprawiasz?
– Ci faceci nie są nami zainteresowani. Sam słyszałeś. Spodobał im się K-1. Chcą mieć wielkie rakiety. Żeby pasowały rozmiarami do ich kutasów.
– Nie schrzań tego! Wróć tam i zabajtluj ich.
– Po co? I tak nie wypiszą nam czeku.
– Jeśli ich stracimy, stracimy wszystko.
– I tak już ich straciliśmy.
– Nieprawda. Musisz tylko tam wrócić i powiedzieć prawdę. Powiedzieć im to, w co naprawdę wierzymy. Przecież obaj wiemy, że nasza oferta jest najlepsza.
Sullivan przetarł oczy. Aspiryna przestawała działać i łupało go w głowie. Miał dość tej żebraniny. Był pilotem i inżynierem i nie miał nic przeciwko temu, by resztę życia spędzić z rękoma umazanymi smarem. Było to jednak niemożliwe bez nowych inwestorów. Bez napływu świeżej gotówki.
Wrócił do gości. Ku jego zaskoczeniu zaczęli go traktować z ostrożnym szacunkiem. Może dlatego, że powiedział im prawdę.
– W porządku – mruknął. W końcu nie miał nic do stracenia. Równie dobrze mógł zginąć z honorem. – Oto moja propozycja. Możemy udowodnić wszystko, o czym była tu mowa, organizując jeden prosty pokaz. Czy inne firmy są gotowe odpalić rakietę na każde żądanie? Bynajmniej. Potrzebują czasu na przygotowania – stwierdził, uśmiechając się szyderczo. – Co najmniej kilku miesięcy. My możemy to zrobić w każdej chwili. Musimy tylko zaopatrzyć to cudo w pomocniczy silnik i możemy umieścić je na niskiej orbicie okołoziemskiej. Do diabła, jesteśmy w stanie wysłać je na spotkanie ze stacją kosmiczną. Podajcie nam dokładną datę. Powiedzcie, kiedy chcecie odpalić, a my to zrobimy.
Casper zrobił się blady jak upiór. Sullivan zagalopował się. Stąpali po zbyt cienkim lodzie. Nie testowali jeszcze Apogee II.
Stała w hangarze przez ponad czternaście miesięcy, obrastając kurzem, podczas gdy oni starali się zorganizować pieniądze. Czyżby Sully chciał wysłać ją na orbitę już w trakcie dziewiczego lotu?
– Nie mam wątpliwości, że sprosta wymaganiom – mówił dalej Sullivan – i dlatego sam usiądę za sterami.
Caspera coś ścisnęło w żołądku.
– To tylko figura retoryczna, panowie – dodał szybko. – Rakieta równie dobrze może być wystrzelona bez załogi…
– Ale w takim starcie nie ma prawdziwego dramatyzmu – oświadczył Sullivan. – Pozwólcie mi ją poprowadzić. Dzięki temu cały pokaz będzie bardziej interesujący. Co na to powiecie, panowie?
Ja powiem, że odbiła ci szajba, mówiły mu oczy Caspera. Dwóch biznesmenów wymieniło spojrzenia. Przez chwilę rozmawiali półgłosem.
– Taki pokaz bardzo nas interesuje – powiedział po chwili Lucas. – Ale zgromadzenie wszystkich wspólników zajmie nam trochę czasu. I ustalenie terminu, który będzie nam wszystkim odpowiadał. Powiedzmy… za miesiąc. Czy to możliwe?
Dali się nabrać. Sullivan o mało się nie roześmiał.
– Za miesiąc? Żaden problem.
Popatrzył na Caspera, który zamknął oczy, jakby chwycił go nagły atak bólu.
– Będziemy w kontakcie – powiedział Lucas i ruszył w stronę drzwi.
– Jeszcze ostatnie pytanie, jeśli można – odezwał się Rashad, wskazując rakietę. – Nazwa waszego prototypu brzmi
Apogee II. Czy istnieje jakaś Apogee I?
Casper i Sullivan popatrzyli na siebie.
– Tak – powiedział Casper. – Istniała…
– I co się z nią stało? Casper milczał.
Niech ich diabli, pomyślał Sullivan. Na tych facetów najlepiej działa szczera prawda, więc równie dobrze mógł im ją powiedzieć jeszcze raz.
– Rozbiła się i spłonęła – odrzekł i wymaszerował z hangaru.
Rozbiła się i spłonęła. Tylko tak można było opisać to, co wydarzyło się tamtego zimnego jasnego poranka przed półtora rokiem. Razem z nią rozbiły się i spłonęły jego marzenia. Siedząc przy poobijanym biurku i lecząc kaca kubkiem kawy, Sullivan wspominał mimo woli każdy bolesny szczegół owego dnia. Podjeżdżający pod wyrzutnię autobus pełen oficjeli z NASA. Dumny jak paw jego brat, Gordie. Kilkunastu pracowników Apogee oraz paru inwestorów, którzy popijali w świątecznym nastroju kawę i pojadali pączki w prowizorycznym namiocie.
Odliczanie. Start. Wszyscy zapatrzeni w niebo, po którym mknęła nie większa od główki szpilki Apogee I.
A potem nagły błysk światła. Tak to się skończyło.
Od brata usłyszał tylko kilka słów współczucia. Gordon zawsze reagował w ten sposób. Za każdym razem, gdy Sullivan coś schrzanił – a zdarzało się to aż nazbyt często – Gordie potrząsał tylko ze smutkiem i rozczarowaniem głową. Był starszym bratem, rozsądnym i odpowiedzialnym człowiekiem, który odznaczył się jako dowódca promu kosmicznego.
Sullivan nie wszedł nawet w skład korpusu astronautów. Mimo że podobnie jak Gordon był pilotem i inżynierem rakietowym, nigdy mu nic nie wychodziło. Kiedy siadał za sterami, na ogół dokładnie w tym momencie wysiadała łączność albo przepalał się jakiś kabel. Często myślał, że powinien wytatuować sobie na czole napis „To nie moja wina”, ponieważ w większości przypadków naprawdę nie ponosił odpowiedzialności za to, że coś poszło nie tak. Ale Gordon uważał inaczej. Jemu wszystko szło jak po maśle. Sądził, że pojęcie pecha zostało wymyślone, żeby ukryć brak kompetencji.
– Może byś do niego zadzwonił? – spytała Bridget. Podniósł wzrok. Stała przy jego biurku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, niczym niezadowolona nauczycielka.
– Do kogo?
– Do swojego brata. Powiedz mu, że odpalamy drugi prototyp. Zaproś go na pokaz. Może przyjedzie razem z innymi facetami z NASA.
– Nie chcę tu nikogo z NASA.
– Sully, jeżeli zrobimy na nich wrażenie, firma złapie wiatr w żagle.
– Tak