jeszcze wprawdzie powodów do niepokoju, jednakże w oczekiwaniu na odpowiedź inżynierowie źle spędzili noc i wczesny poranek zastał ich na nogach.
Odpowiedź od mudira przyszła dopiero koło dziesiątej i brzmiała jak następuje:
"Sprawdzono na stacji. Dzieci wyjechały wczoraj do Gharak-el-Sultani".
Łatwo zrozumieć, jakie zdumienie i gniew ogarnęły ojców na tę niespodzianą wiadomość. Przez czas jakiś spoglądali na siebie, jakby nie rozumiejąc słów depeszy, po czym pan Tarkowski, który był człowiekiem porywczym, uderzył dłonią w stół i rzekł:
– To pomysł Stasia, ale ja go oduczę takich pomysłów.
– Nie spodziewałem się tego po nim – odpowiedział ojciec Nel.
Lecz po chwili zapytał: – No, a cóż Chamis?
– Albo ich nie zastał i nie wie, co począć, albo pojechał za nimi.
– Tak i ja myślę.
I w godzinę później wyruszyli do Medinet. W namiotach dowiedzieli się, że nie ma i wielbłądników, a na stacji potwierdzono, że Chamis wyjechał z dziećmi do El-Gharak. Sprawa przedstawiała się coraz ciemniej i rozjaśnić ją można było tylko w El-Gharak.
Jakoż dopiero na tej stacji zaczęła się odsłaniać straszliwa prawda.
Zawiadowca, ten sam zaspany w ciemnych okularach i czerwonym fezie Egipcjanin, opowiedział im, że widział chłopca około lat czternastu i ośmioletnią dziewczynkę z niemłodą Murzynką, którzy pojechali na pustynię. Nie pamięta, czy wielbłądów było razem osiem, czy dziewięć, ale zauważył, że jeden był objuczony jak do dalekiej drogi, a dwaj Beduini mieli także duże juki przy siodłach; przypomina też sobie, że gdy przypatrywał się karawanie, jeden z wielbłądników, Sudańczyk, rzekł mu, że to są dzieci Anglików, którzy przedtem pojechali do Wadi-Rajan.
– Czy ci Anglicy wrócili? – zapytał pan Tarkowski.
– Tak jest. Wrócili jeszcze wczoraj z dwoma zabitymi wilkami – odpowiedział zawiadowca – i zdziwiło mnie to nawet, że nie wracają razem z dziećmi. Ale nie pytałem ich o powód, gdyż to do mnie nie należy.
To powiedziawszy, odszedł do swoich obowiązków.
Podczas tego opowiadania twarz pana Rawlisona stała się biała jak papier.
Patrząc błędnym wzrokiem na przyjaciela zdjął kapelusz, podniósł dłoń do spotniałego czoła i zachwiał się, jakby miał upaść.
– Rawlison, bądź mężczyzną! – zawołał pan Tarkowski. – Dzieci nasze porwane. Trzeba je ratować.
– Nel! Nel! – powtarzał nieszczęsny Anglik. – Nel i Staś! To nie Stasia wina. Zwabiono tu oboje podstępnie i porwano. Kto wie – dlaczego. Może dla okupu. Chamis jest niezawodnie w spisku. Idrys i Gebhr także.
Tu przypomniał sobie, co mówiła Fatma, że obaj Sudańczycy należą do pokolenia Dangalów, w którym urodził się Mahdi, i że z tegoż pokolenia pochodzi Chadigi, ojciec Chamisa. Na to wspomnienie serce zamarło mu na chwilę w piersiach, zrozumiał bowiem, że dzieci mogły być porwane nie dla okupu, ale dla zamiany na rodzinę Smaina.
Ale co z nimi zrobią współplemieńcy złowrogiego proroka? Skryć się na pustyni lub gdzieś nad brzegiem Nilu nie mogą, bo na pustyni pomarliby wszyscy z głodu i pragnienia, a nad Nilem złapano by ich z pewnością. Chyba więc zbiegną z dziećmi aż do Mahdiego.
I ta myśl napełniła pana Tarkowskiego przerażeniem, ale energiczny eks-żołnierz prędko przyszedł do siebie i począł przebiegać myślą wszystko, co się stało, a jednocześnie szukał środków ratunku.
"Fatma – rozumował – nie miała powodu mścić się ani nad nami, ani nad naszymi dziećmi, jeżeli więc zostały porwane, to widocznie dlatego, aby wydać je w ręce Smaina. W żadnym razie śmierć im nie grozi. I to jest szczęście w nieszczęściu, ale natomiast czeka je straszna droga, która może być dla nich zgubną".
I natychmiast podzielił się tymi myślami z przyjacielem, po czym tak mówił:
– Idrys i Gebhr, jako dzicy i głupi ludzie, wyobrażają sobie, że zastępy Mahdiego są już niedaleko, a tymczasem Chartum, do którego Mahdi dotarł, leży stąd o dwa tysiące kilometrów. Tę drogę muszą przebyć wzdłuż Nilu i nie oddalać się od niego, gdyż inaczej wielbłądy i ludzie popadaliby z pragnienia. Jedź natychmiast do Kairu i żądaj od chedywa, by wysłano depesze do wszystkich posterunków wojskowych i by urządzono pościg na prawo i lewo wzdłuż rzeki.
Szeikom przybrzeżnym przyrzecz za schwytanie zbiegów wielką nagrodę. Po wsiach niech zatrzymują wszystkich, którzy się zbliżą po wodę. W ten sposób Idrys i Gebhr muszą wpaść w ręce władzy, a my odzyskamy dzieci.
Pan Rawlison odzyskał już zimną krew.
– Jadę – rzekł. – Te łotry zapomniały, że armia angielska Wolseleya śpiesząca na pomoc Gordonowi jest już w drodze i że odetnie ich od Mahdiego. Nie umkną. Nie mogą umknąć. Wysyłam w tej chwili depeszę do naszego ministra, a potem jadę. Co ty zamierzasz?
– Telegrafuję o urlop i nie czekając odpowiedzi ruszam w ich ślady Nilem do Nubii, by dopilnować pościgu.
– Więc się musimy spotkać, gdyż i ja uczynię z Kairu to samo.
– Dobrze! a teraz do roboty.
– Z pomocą Bożą! – odpowiedział pan Rawlison.
ROZDZIAŁ 7
Rozdział 7
A tymczasem wielbłądy pędziły jak huragan po błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc. Księżyc, początku wielki jak koło i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko. Oddalone wzgórza pustyni pokryły się muślinowym, srebrnym oparem, który nie przesłaniając ich widoku zmienił je jakby w świetlane zjawiska. Od czasu do czasu spoza skał tu i ówdzie rozsianych dochodziło żałosne skomlenie szakali.
Upłynęła znowu godzina. Staś otoczył ramieniem Nel i podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić męczące rzuty szalonej jazdy. Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać go, dlaczego tak pędzą i dlaczego nie widać ani namiotów, ani tatusiów. Staś postanowił wreszcie powiedzieć jej prawdę, która i tak prędzej czy później musiała się wydać.
– Nel – rzekł – ściągnij rękawiczkę i upuść ją nieznacznie na ziemię.
– Dlaczego Stasiu?
A on przycisnął ją do siebie i odpowiedział z jakąś niezwykłą mu tkliwością:
– Zrób, co ci mówię.
Nel trzymała się jedną ręką Stasia i bała się go puścić, ale poradziła sobie w ten sposób, że poczęła ściągać ząbkami rękawiczkę – z każdego palca osobno – a wreszcie, zsunąwszy ją zupełnie, upuściła na ziemię.
– Po niejakim czasie rzuć drugą – ozwał się znowu Staś. – Ja rzuciłem już swoje, ale twoje łatwiej będzie dostrzec, bo jasne.
I widząc, że dziewczynka patrzy nań pytającym wzrokiem, tak mówił dalej:
– Nie przestrasz się, Nel… Ale widzisz… być może, że my wcale nie spotkamy ani twego, ani mojego ojca… i że nas ci szkaradni ludzie porwali. Ale się nie bój… Bo jeśli tak jest, to pójdzie za nami pogoń. Dogonią i odbiorą nas z pewnością. Dlatego kazałem ci rzucić rękawiczki, żeby pogoń znalazła ślady. Tymczasem nie możemy zrobić nic innego, ale później coś obmyślę… Z pewnością coś obmyślę, tylko nie bój się i ufaj mi…
Lecz Nel dowiedziawszy się, że nie zobaczy tatusia i że uciekają gdzieś daleko na pustynię, zaczęła drżeć ze strachu i płakać,