jakaś przyczyna, tym bardziej że to nie jest stan mój normalny, ale napadł mię od kilku, a może od kilkunastu dni, tak że nie zdołam sobie zdać sprawy, kiedy mianowicie.
– Możeś co czytał – mówił Jan chcąc go naprowadzić na drogę.
– Com czytał? – odpowiedział Julian przypominając. – Tak, w rzeczy samej, czytałem niedawno Eschylesa. Jego posępne obrazy przeniknęły mię; potężny wyraz jego olbrzymich postaci przejął mię nieraz mimowolnym drżeniem; przedstawienie zmysłowe głębokich pojęć o sile i niepokoju ducha ludzkiego, sięgającego za tym, co mu nie dano dosięgnąć w Prometeuszu, przeniknęło mię jakimściś strachem, którego wyrazić nie zdołam. Ale nade wszystko niezatarte wrażenie zrobił na mnie biedny Orest, narzędzie ciemnego i nieubłaganego przeznaczenia, ofiara furyj za to, że dopełnił powinności syna i pomścił się krzywdy ojca. Ach! to przeznaczenie! – dodał pocierając ręką czoło – jest to myśl niechrześcijańska, przeciwna wszystkim naukom naszej wiary jako niszcząca sprawiedliwość Bożą i wszelką nagrodę, i karę w przyszłym życiu; a jednak dlaczegoż niewidomą jakąś nitką trzyma się naszego serca i czasem w bezsennych nocach staje przede mną i zdaje się mówić do mnie: Pójdziesz tam, gdzie nie chcesz, zrobisz to, o czym nie myślisz, złamiesz wszystkie swoje przekonania i będziesz narzędziem wielkiej boleści, bo ja tak chcę, bo tak być musi.
– Otóż to jest porządna doza przywidzenia! – zawołał Jan zaczesując palcami swe włosy. – Nie znam ja Eschylesa, ale musi to być potężny malarz, kiedy jego obrazy tak wpiły się w twoję myśl, że połamały wszystkie zasady, jakie ci dało wychowanie, i tę wiarę, jaką zaszczepili w sercu twym rodzice. Nie przeczę ja, że nieraz odwołujemy się do przeznaczenia, że nawet postępki nierozsądne i zgubne, do których uniosło nas głupstwo lub namiętność, zwalamy na przeznaczenie. Zapewne i dla nas przeznaczenie jest, ale naszym przeznaczeniem jest wola Boska, którą kieruje najwyższa Miłość, nie zaś jakiś wyrok wydany zaocznie, który niewinnego skazuje na spełnienie zbrodni, o jakiej nie myśli i której popełnić nie chce. Starożytni nie mieli pojęcia ani takiej woli, ani takiej miłości. Czuli oni, że jest coś, co ludzkimi losami rządzi, a nie mogąc podnieść się do tego, do czego ród ludzki nigdy by się był nie podniósł sam, bez zstąpienia Boga na ziemię, utworzyli sobie jakąś potęgę ślepą i nieubłaganą, której podobno nawet bogów swych poddali. Możeszże ty stosować to do siebie? Admiruj sobie geniusz poety, ale pamiętaj o tym, czego cię matka nauczyła, gdy ręce twe składała do pacierza i co co dzień powtarzasz: Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi!
– Toteż to jest moja ucieczka i tarcza, którą się zasłaniam – odpowiedział Julian – a jednak nie mogę się odjąć tej myśli, która, jak dobrze się wyraziłeś, wpiła się w; moją głowę. Każda okoliczność budzi ją we mnie i coraz głębiej zasuwa tak, że mi czasem ani perswazje rozumu, ani pacierz nie pomaga. Niedawno przechodziłem przez ogród Krasińskich na Nalewki. Gdym wyszedł z bramy, spotkałem pogrzeb, ale tak ubogi, jak tylko możesz sobie wystawić. Na wozie leżała czarna trumna, przed nią szedł jeden tylko ksiądz, za trumną stary człowiek dość porządnie ubrany, z odkrytą siwą głową, z bladą twarzą, mającą na sobie piętno takiej boleści, że już nawet we łzach ulgi znaleźć nie mógł. Przy nim szła panienka w żałobie, po której twarzy łzy płynęły, a ręce złamane jakby zaklęsły w tym konwulsyjnym znaku żalu i rozpaczy. Mały orszak pieszych biedaków im towarzyszył z daleka. Zapytałem, kogo to prowadzą. „Ach! kochany panie – odpowiedziała mi jakaś prosta kobieta – to młody człowiek, który był podporą biednego ojca i utrzymywał tę siostrę, co ją pan przy tym starym panu widzisz. Miły Boże! ledwie dwadzieścia cztery lat miał i ni z tego, ni z owego umarł”. Nie mogę ci wypowiedzieć, jak mię ten widok przeniknął. Pobiegłem do domu z bijącym sercem, z pragnieniem niewysłowionym obaczenia co prędzej ojca, z tym wyobrażeniem, że zastanę jakieś nieszczęście, z tą trwogą, że albo ja jemu, albo on mnie wydartym zostanie. A wiesz, czym jest dla mnie mój ojciec, stąd weź miarę mojej obawy. I cóż myślisz? Na twarzy mego ojca zastałem takiż wyraz smutku i niezwykłego mu zachmurzenia. Gdym zapytał, przelękniony, co mu jest, tak jakoś dziwnie na mnie spojrzał i odwrócił się, westchnąwszy, że mi się wyraźnie zdało, że i on to samo myślał, co ja wtedy, że może w duchu szedł za moją trumną, tak jak wyobrażałem sobie, że mnie wiozą na Powązki, że widzę jego twarz bladą i siwe włosy, że słyszę jęk matki i Antosi, że ty płaczesz i tulisz do boku swego zalewającą się łzami Cesię.
– Oj, poeto! poeto! – rzekł Jan ruszając ramionami.
– Ależ mój ojciec nie poeta – odpowiedział Julian żywiej. – To człowiek praktyczny, człowiek czynny, pewny siebie, bo każdy jego krok, każde słowo jest wyrazem jego sumienia jako urzędnika, jako ojca, męża i obywatela. Dlaczegoż on, zawsze tak spokojny, zawsze z pogodnym czołem, zatrwożył się właśnie wtedy, kiedy i ja? Dlaczego to samo bez wątpienia pomyślał, co ja? Dlaczegożem ja, mając już głowę nabitą obrazem jakiejś ciemnej przyszłości, właśnie wtedy spotkał tę przedwczesną trumnę, tego starca w bolu, tę dziewczynę we łzach? O! to są rzeczy niewytłumaczone, ale są i niepróżno. Każda myśl, mój kochany Jasiu, jest nie dokonanym jeszcze czynem. Wszystko bowiem, co się staje, musi być wprzódy pomyślanym. Jeżeli więc nic się nie staje bez woli wyższej, bez celu i skutku, to i myśl żadna nie przychodzi człowiekowi bez tejże woli, bez celu i bez skutku. Mów więc sobie, co chcesz, śmiej się ze mnie, nazywaj mnie poetą i marzycielem, a ja uważam i uważać będę te myśli i obrazy, których pozbyć się nie mogę, za jakąś skazówkę, za jakiś głos, którego słów i przestróg jeszcze dobrze nie rozumiem, ale czuję to, że w nich brzmi jakaś tęskna, smutna nuta, która mię usposobiła tak, że tego ukryć nie mogę, jakkolwiek nie chciałbym nikogo zasmucać.
Tę rozmowę mistyczno-filozoficzną przerwało wejście kilku młodych paniczów, z których dwóch miało na ręku domina i maski, a wszyscy ubrani byli z elegancją i weszli z sygarami w ustach, śmiejąc się i hałasując. Gdy zasiedli przy największym stole i kazali sobie, podać wykwintną wieczerzę i szampana, nasi dwaj przyjaciele umilkli, Julian wsparł się na ręku, patrzał na rozwalającą się rozkosznie młodzież, a Jan wziął się do pokarmu, który mu właśnie garson przyniósł, i smakując wyborną jego przyprawę starał się wybić sobie z głowy wrażenie, jakie na nim smutne przeczucia kolegi i uparte w nich trwanie sprawiły.
Młodzi ludzie śmieli się i baraszkowali wesoło o nowinach dziennych, o pannach na wydaniu, a raczej o ich posagach, o kawalerach, którym przyszła głupia myśl żenienia się, którzy zatem goniąc oczywiście ostatkami i w ciężkiej znajdując się konieczności chwytają się tego desperackiego środka, jak tonący chwyta się brzytwy; mówili o nudach wieczorów, na które ich zapraszano, o nieznośnej pańszczyźnie tańcowania ze skromnymi panienkami, z którymi ni mowy, ni rozmowy, z młodymi mężatkami, które sobie uroiły kochać tylko swych mężów, a nareszcie o Florci, o Jaguni, o pas de deux, a nawet o pas de trois na tych rozkosznych wieczorkach, które dopiero są zabawą całą gębą, godną młodzieży, która ma pokazać, że nie stary i spróchniały rozum, ale młoda siła i to światło, które raptem weszło w dwudziestoletnie głowy, zasługuje na uszanowanie i sprowadzi wiek złoty na ziemię.
– Słyszałeś? – rzekł Julian do Jana, gdy młodzież przy drugim stole zajęła się podanymi półmiskami i na chwilę umilkła. – Dziwne to naszych czasów usposobienie wzmaga się coraz i mnie, wychowanego w takiej czci dla rodziców, w takim uszanowaniu dla każdej siwej głowy, boleśnie razi i głęboko zasmuca. I ja jestem młodym, i we mnie także wrą czasem myśli, które mi się zdaje tak łatwo wprowadzić w życie i przerobić nimi społeczność; tak jednak przywykłem nie tylko moją wolę i postępki, ale nawet mój rozum i błyskające w nim pomysły poddawać woli i rozumowi starszych, że nie dowierzam sobie nigdy i każdą taką myśl poddaję rozeznaniu ojca. I wieleż to razy przekonałem się, że gdyśmy piękną na pozór budowę moją rozebrali, gdy ją mój ojciec starym rozumem od fundamentów do