wód oceanowych,
Próbując sił swych tytanowych,
O cypel biją w tej godzinie.
Zwyczajnie – w czas tak uroczysty.
Pamiętam – tkliwy głos i czysty.
Towarzyszony grą muzyki.
Wyrzucał w przestrzeń dźwięków szyki:
Z jaskini one wychodziły.
Szatany jakież owe dźwięki
Czarowną władzą dziś stłumiły?__
Bez uczuć prawie i bez siły
Na łożu śmierci, łożu męki —
Urocza Ada. Nie owionie
Pięknego lica wietrzyk świeży,
I próżno wzrok gasnący bieży
Ku niebios górnych wschodniej stronie,
I próżno czeka dnia jasnego,
I nie doczeka jutrzejszego,
Bo się rozstanie przed porankiem
Ze światem, życiem i kochankiem.
U jej wezgłowia – przerażony
Zoraim, strachem tajnym blady,
Stal na kolanach przygnębiony.
Na twarzy mając bólu ślady.
Dziewicy ręka chłodna w ciepłej
Wygnańca ręce, lecz nie grzeje
Żar życia ręki już zaskrzepłej;
Zoraim myśli: "Są nadzieje.
Że ręka chłodna – nic nie waży.
Ja widzę życie na jej twarzy!"
Tak bywa czasem: w to myśl wierzy,
Co pochowane w grobie leży,
A gdy nam nic nie pozostaje
Na pocieszenie swego serca,
Nadzieja – chociaż nas nie łaje,
To z nas się śmieje, jak szyderca.
I w on czas Śmierci Anioł tkliwy
Pod niebem leciał południowem;
Wtem słyszy w dole szmer gniewliwy,
I płacz miłości z żalu słowem…
Więc Anioł w jednem oka mgnieniu.
Zjawiskiem uderzony owem,
W jaskini staje. I w cierpieniu
Ostatniem śmierci szybko śpieszy
Osłodę przynieść biednej Adzie.
I – jako może – tak ją cieszy:
Na ustach pocałunek kładzie.
Do lotu potem już się ima.
Lecz nagle ujrzał Zoraima
W boleści wielkiej… Cóż poradzi?…
Promienie oczu ich się zbiegły,
Anielskie oczy wnet spostrzegły
W śmiertelnych wyrzut gorzki. Drgnienie
Litości poczuł Anioł święty.
A potem więcej, bo sumienie
Obwinił swoje, żalem tknięty:
On zabrał szczęście Zoraima,
Zoraim dzisiaj nic już nie ma.
Ją jedną kochał. W tej miłości
Zgorzały inne namiętności.
Lecz on nie płakał… W piersi jęki
Zamarły… Wszakże bladość czoła
Świadczyła, że już nie podoła
Boleściom, sroższej nad śmierć męki.
To pojął Anioł… Któż nie pojmie,
Że gdy najżywsza boleść dojmie,
Ją pieczętuje chłód milczenia?…
Schnie źródło łez!… To są rękojmie
Nadziemskich bólów… to cierpienia!
I Aniołowi myśl przychodzi,
Aniołów godna: męczennika
Za boleść ciężką wynagrodzi,
Bo przecież Stwórca nie zamyka
Nikomu drogi pocieszania:
Więc Anioł pierś swą wnet odmyka
I dusze w trupa on wyłania…
O cuda! Ada ożywiona
Anielską duszą! Krwi strumienie
Zabiły tętnem w środku łona,
I błysły oczu jej promienie.
Tak Anioł Śmierci się połączył
Ze wszystkiem, czem świat ziemski miły,
Lecz z niebiosami się rozłączył
I pozbył dawnej cudnej siły.
W pamięci tylko obraz blady.
Odgłosy sfery bardziej czystej:
Tak pozostawia w oku ślady
Meteor w nocy promienisty!
I dziwi Adę życie nowe,
I przyszłość pełną jest ciemności…
Uczucia dawne aniołowe
Zogniskowała-li w miłości.
Pragnieniom druha poświęciła
Radości wszystkie swego życia,
Jak gdyby śmierć w niej nie gasiła
Miłości żaru, serca bicia!…
I raz był wieczór. Tam na skale
Wygnaniec siedział zadumany,
Z nim Ada. U stóp ich wspaniale
Ocean grał rozkołysany.
Promienie słońca wieczornego
Sinawe głębie wód złociły,
Wędrowne żagle gdzieś brodziły
W przestrzeni groźnej królestw jego.
Dziewica oko czarne, duże
Na przyjaciela kierowała,
Instynktem trafnym zgadywała
Tajemne w sercu dzikiem burze.
On patrzał czasem w roztargnieniu
Ku różowemu zachodowi,
I nagle – ręką swą w milczeniu
Wziął rękę Ady i tak powie:
"Nie mogę! Serce nic pozwoli
W pustyni więzić dłużej ducha;
jam wolny – dusza ma w niewoli,
Ogniwa skruszę więc łańcucha…
Czem życie? – daj mi sławy czarę
Ze śmiertelnemi choćby jady,
Wypiję śmiało, nawet rady:
Czem szczęście wielkie?… cieniem mary!
Bo przyjdzie przecież koniec życia,
A z nim i serca niego bicia…
Toż powiedz, czyli szczyt mogiły
Nikczemnym będzie temu śladem,
Pod czyjem czołem dumnem, bladem
Wyniosłe myśli wciąż krążyły,
Kto chciał po sławy