a, część 3"/>
Tytuł oryginału BELGRAVIA
Przekład ANNA BAŃKOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Projekt okładki The Orion Publishing Group
Adaptacja okładki ANNA POL
Copyright © for the translation by Anna Bańkowska
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65586-10-0
Wydawnictwo Marginesy
ul. Forteczna 1a,
01-540 Warszawa
tel. 48 22 839 91 27
e-mail: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.
Belgravia
First published in Great Britain in 2016 by Weidenfeld & Nicolson
Copyright © The Orion Publishing Group Limited 2016
JULIAN FELLOWES’S is an unregistered trade mark of Julian Fellowes and is used by The Orion Publishing Group Limited under licence BELGRAVIA is a registered trade mark of The Orion Publishing Group Limited
Lindy Woodhead była odpowiedzialna za konsultację historyczną podczas powstawania Belgravii Juliana Fellowesa
Imogen Edwards-Jones zajęła się redakcją merytoryczną podczas powstawania Belgravii Juliana Fellowesa
The right of Julian Fellowes to be identified as the author of this work has been asserted in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania informacji ani przekazywana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w innej niż ta, w której została opublikowana.
Wszystkie postaci występujące w książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób żywych lub martwych jest czysto przypadkowe.
3
Więzy rodzinne
Może Lymington Park nie był najstarszą siedzibą dynastii Bellasisów, ale bez wątpienia najokazalszą. Jako przedstawiciele klasy właścicieli ziemskich swoją karierę rozpoczęli od skromnego dworu w Leicestershire. Na początku XVII wieku, dzięki korzystnemu małżeństwu jednego z Bellasisów z pewną posażną dziedziczką, rodzina wzbogaciła się o posiadłość Hampshire, po czym z zadowoleniem przeniosła się na południe. Następnie w ogniu wojny domowej król Karol I zwrócił się do poddanych z rozpaczliwym apelem o wsparcie finansowe, a tym, którzy go udzielą, obiecał tytuł hrabiowski. I chociaż potem został stracony, jego syn po swoim triumfalnym powrocie na tron spełnił obietnicę ojca. Dopiero jednak drugi hrabia Brockenhurst uznał, że dotychczasowa siedziba nie odpowiada już jego pozycji. Na nową zaproponowano mu wielki palladiański pałac według projektu Williama Kenta1. Zamierzał przeznaczyć na budowę dochód z jakichś sensownych inwestycji z czasów wczesnego Cesarstwa, ale z powodu nagłego spadku ich wartości nigdy jej nie dokończył. Tak więc dopiero dziadek obecnego hrabiego zatrudnił w latach osiemdziesiątych XVIII wieku architekta George’a Steuarta2, któremu powierzył rozbudowę dworu. Nowej, znacznie wspanialszej rezydencji, która powstała w rezultacie, nie można by nazwać przytulną ani nawet wygodną, dawała jednak stosowny wyraz tradycji i wysokiego urzędu właściciela. Kiedy Peregrin Bellasis, piąty hrabia Brockenhurst, przemierzał wielki hol albo przesiadywał w bibliotece w otoczeniu wspaniałych ksiąg, z psami u stóp, albo szedł po schodach, mijając rząd portretów swoich przodków, czuł, że wszystko to razem stanowi właściwą scenerię życia szlachetnie urodzonych osób. Caroline, jego żona, znała się na prowadzeniu takiego domu i chociaż jej początkowy zapał umarł wraz ze śmiercią jej syna, potrafiła w razie potrzeby zrobić wrażenie i pokazać, kto gra pierwsze skrzypce w hrabstwie.
Tego jednak ranka jej myśli krążyły wokół innych spraw. Podziękowała pokojówce Dawson za tacę ze śniadaniem, którą ta ustawiła na jej kolanach, i nadal obserwowała przez okno stado danieli hasających z gracją po parku. Uśmiechnęła się lekko i na chwilę aż zastygła, zdumiona własnymi uczuciami.
– Czy wszystko w porządku, milady? – zaniepokoiła się Dawson.
– Tak, dziękuję. Zadzwonię, kiedy zechcę się ubrać.
Pokojówka skinęła głową i wyszła. Lady Brockenhurst ostrożnie nalała sobie kawy. Skąd ta lekkość na sercu? Czy to takie niezwykłe, że ta mała harpia próbowała szantażować jej syna? Niewątpliwie to właśnie stało się przyczyną narodzin tego chłopca, a jednak… Zamknęła oczy. Edmund kochał Lymington. Już jako dziecko znał tu każdy zakątek. Można go było zostawić dosłownie wszędzie z zawiązanymi oczami, a bez pomocy odnalazłby drogę. Ale też zawsze miał tę pomoc zapewnioną, gdyż każdy stróż, dzierżawca czy pracownik nosił go w sercu. Caroline dobrze wiedziała, że ani jej, ani męża nie kochano w ich dobrach. Owszem, ludzie ich szanowali… w pewnym sensie. Ale nic poza tym. Uważano ich za zimnych, nieczułych, bezwzględnych i nawet szorstkich, a jednak właśnie oni wydali na świat to cudowne dziecko. Tak zawsze myślała o Edmundzie: cudowny, złoty chłopiec, kochany przez wszystkich, którzy go znali. Przynajmniej taki obraz hołubiła w sobie przez te wszystkie puste, samotne lata, aż wreszcie utrwalił go werniks historii, a Caroline doszła do wniosku, że jako jedynej na świecie udało się jej urodzić idealnego syna. Oczywiście chcieli mieć więcej dzieci. Ale w końcu, po trojgu martwo urodzonych, tylko Edmund zamieszkał w dziecinnych pokojach na drugim piętrze. I całkowicie jej wystarczał. To znaczy tak sobie wmówiła, ale to prawda, wystarczał. W miarę jak dorastał, dzierżawcy i inni okoliczni mieszkańcy z utęsknieniem wyczekiwali dnia, w którym obejmie dziedzictwo. Wiedziała o tym i sama to powtarzała, nawet wbrew sobie. Był ich nadzieją na lepszą przyszłość i może nawet by im ją zapewnił. A teraz został tylko Peregrin i John. Czyli starzec niezainteresowany życiem, a po nim chciwy, egoistyczny fircyk, który będzie o nich dbał tyle co o zeszłoroczny śnieg. Jakie to smutne!
Tego ranka jednak Caroline czuła się inaczej. Rozglądając się po pokoju obitym bladozielonym prążkowanym jedwabiem, z wysokim lustrem w złoconych ramach nad kominkiem i serią sztychów na ścianach, zastanawiała się, co właściwie to sprawiło. Nagle, z pewnym zaskoczeniem, uświadomiła sobie, że jest… szczęśliwa, jak gdyby tego uczucia, tak dawno utraconego, nie potrafiła w pierwszej chwili rozpoznać. Ale taka była prawda: czuła się szczęśliwa, że jej syn pozostawił po sobie potomka. To oczywiście niczego nie zmieniało. Tytuł, posiadłości, dom w Londynie i wszystko inne nadal przypadną Johnowi, niemniej Edmund zostawił syna, więc czyż mieliby go nigdy nie poznać? Nie odnaleźć i w niczym mu nie pomóc? W końcu nie byliby pierwszą utytułowaną rodziną, która pochwaliłaby się dzieckiem miłości. Bastardów zmarłego króla3 młoda królowa przyjmowała na swoim dworze. Z pewnością oni także mogliby wydobyć wnuka z ukrycia. Być może znajdzie się dla niego jakaś nieruchomość niezwiązana majoratem. Wyobraźnia zaczęła zasypywać ją pomysłami. Czy ta nieznośna kobieta nie powiedziała, że chłopiec został wychowany przez duchownego, w szanowanej rodzinie, a nie przez nią i jej wulgarnego męża? Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że przeważają u niego cechy ojca, a nie matki. Może być nawet w jakimś stopniu dżentelmenem. Och, tak, dała słowo, że nie powie ani nie zrobi niczego, by prawda wyszła na jaw, ale czy koniecznie musi dotrzymywać