Roberts Gregory David

Shantaram


Скачать книгу

więc to zwyczajny kapelusz – odparłem tonem, który wydawał mi się pojednawczy. – Mówimy o kapeluszu z króliczej skóry.

      Didier był oburzony.

      – Zwyczajny kapelusz? O nie, przyjacielu! Borsalino to coś więcej niż zwyczajny kapelusz. Borsalino to dzieło sztuki! Przed sprzedaniem szczotkuje się je dziesięć tysięcy razy, ręcznie. Od lat jest dowodem pierwszorzędnego gustu, wyróżniającym francuskich i włoskich gangsterów w Mediolanie i Marsylii. Sama nazwa „borsalino” stała się synonimem gangstera. Dzicy młodzieńcy z półświatka Mediolanu i Marsylii byli nazywani borsalinami. To były czasy! Gangsterzy mieli wtedy styl. Rozumieli, że kto żyje jako wyrzutek i zarabia na życie kradzieżą i strzelaniem do innych ludzi, ma obowiązek prezentować się elegancko. Czy nie tak?

      – Mógłby mieć choć tyle przyzwoitości – zgodziłem się z uśmiechem.

      – Oczywiście! Teraz, niestety, wszędzie pełno pozy, a stylu nie ma. To znak czasów, w których żyjemy: styl stał się pozą, zamiast poza stylem.

      Dał mi chwilę na docenienie tego zwrotu.

      – A to – ciągnął – test na prawdziwe borsalino: należy je zrolować, bardzo mocno, i przewlec przez obrączkę. Jeśli przejdzie ten test bez trwałych zagnieceń i odzyska pierwotny kształt, a eksperyment mu nie zaszkodzi, jest to autentyczne borsalino.

      – Mówisz więc…

      – Właśnie to! – ryknął Didier, waląc pięścią w stół.

      Siedzieliśmy w Leopoldzie, w pobliżu kanciastego łuku wyjścia na Causeway. Była ósma. Paru cudzoziemców odwróciło głowę w stronę hałasu, ale personel i stali goście nie zwrócili uwagi na Francuza. Didier od dziewięciu lat jadał, pił i wykrzykiwał w Leopoldzie. Wszyscy wiedzieli, że jego pobłażliwość ma swoje granice, a jeśli się je przekroczy, Didier staje się niebezpieczny. Wszyscy wiedzieli także, że granica ta nie przebiega w miękkim piasku jego własnego życia, przekonań czy uczuć. Jego granica przebiegała przez serca ludzi, których kochał. Jeśli robiło się im krzywdę – w jakikolwiek sposób – budziło się jego zimny, śmiercionośny gniew. Ale żadne wykroczenie przeciwko niemu samemu – może z wyjątkiem fizycznej krzywdy – nie mogło go obrazić ani rozgniewać.

      – Comme ça! O to mi chodzi! Twój mały przyjaciel poddał cię próbie borsalina. Zwinął cię i przewlókł przez obrączkę, żeby sprawdzić, czy jesteś autentyczny. Taki miał cel, pokazując ci przykre widoki i odgłosy miasta. To była próba borsalina.

      Popijałem kawę w milczeniu. Wiedziałem, że ma rację – mroczna wycieczka z Prabakerem rzeczywiście była jakimś testem – ale nie chciałem dać mu satysfakcji.

      Wieczorny tłum turystów z Niemiec, Szwajcarii, Francji, Anglii, Norwegii, Ameryki, Japonii i tuzina innych krajów już się rozpraszał, ustępował miejsca nocnemu tłumowi Hindusów i cudzoziemców, którzy nazywali Bombaj swoim domem. Miejscowi co noc upominali się o knajpy takie jak Leopold, Mocambo, Café Mondegar i Światło Azji, gdy turyści chronili się już w azylu hoteli.

      – Jeśli to rzeczywiście test – ustąpiłem w końcu – to chyba go zdałem. Zaprosił mnie do swojej rodziny w wiosce na północy.

      Didier uniósł brwi w teatralnym wyrazie zaskoczenia.

      – Na jak długo?

      – Nie wiem. Może parę miesięcy. Może dłużej.

      – Ach, więc to tak. Twój mały przyjaciel zaczyna cię kochać.

      – To chyba za mocno powiedziane – zaprotestowałem.

      – Nie, nie, nie rozumiesz. Tutaj musisz uważać na prawdziwe uczucia ludzi, których poznajesz. Tu jest inaczej niż wszędzie. Tu są Indie. Wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, zakochują się – większość wiele razy. A Hindusi kochają najbardziej. Twój mały przyjaciel może się w tobie zakochuje. Nie ma w tym nic dziwnego. Mówię to na podstawie długiego doświadczenia w tym kraju, a zwłaszcza w tym mieście. Hindusom to się zdarza często i bez trudu. Tak udaje im się razem przeżyć – miliard osób – w racjonalnym pokoju. Oczywiście nie są ideałami. Umieją walczyć, kłamać i oszukiwać, i robić dokładnie to, co my. Ale częściej niż inni ludzie na świecie umieją się darzyć miłością.

      Zrobił pauzę, żeby zapalić papierosa, a potem pomachał nim jak proporczykiem, aż kelner zauważył go i przyniósł mu następną wódkę.

      – Indie są około sześciu razy większe od Francji – podjął Didier, kiedy kieliszek i czarka z pikantną przegryzką zjawiły się na stole. – Ale mieszka w nich dwadzieścia razy więcej ludzi. Dwadzieścia razy! Wierz mi, gdyby w tak zatłoczonym mieście znalazł się miliard Francuzów, ulice spłynęłyby krwią. Rzeką krwi! A jak wszyscy wiedzą, my, Francuzi, jesteśmy najbardziej cywilizowanym narodem Europy. Właściwie świata. Nie, nie, bez miłości Indie nie mogłyby przetrwać.

      Do naszego stolika przysiadła się Letitia. Zajęła miejsce po mojej lewej ręce.

      – O czym tam znowu nawijasz, Didier, stary draniu? – spytała sympatycznie z akcentem z południowego Londynu.

      – Właśnie powiedział, że Francuzi są najbardziej cywilizowanym narodem świata.

      – O czym wie cały świat – dodał.

      – Pogadamy, jak w tych waszych villes i winnicach wyhodujecie jakiegoś Szekspira – mruknęła z uśmiechem jednocześnie ciepłym i pełnym wyższości.

      – Moja droga, nie sądź przypadkiem, że nie szanuję waszego Szekspira – sprzeciwił się z wesołym śmiechem. – Kocham język angielski, bo tak wiele słów zapożyczył z francuszczyzny.

      – Ładny bon mot – uśmiechnąłem się – jak mawiamy po angielsku.

      W tej chwili przysiedli się do nas Ulla i Modena. Ulla była w odzieży roboczej – małej, obcisłej czarnej sukience bez ramiączek, kabaretkach i szpilkach. Na szyi i w uszach miała oślepiające sztuczne brylanty. Kontrast między strojem jej i Lettie rzucał się w oczy: Lettie miała na sobie brokatową marynarkę w kolorze kości, szerokie bermudy z atłasu i wysokie buty. A jednak to ich twarze przedstawiały najbardziej uderzający i najmniej spodziewany kontrast. Spojrzenie Lettie było uwodzicielskie, pewne siebie, skoncentrowane i roziskrzone ironią i tajemnicami. W wielkich błękitnych oczach Ulli, pomimo emanującego profesjonalną seksownością makijażu i ubrania, nie było nic prócz niewinności – autentycznej, pustej niewinności.

      – Nie wolno ci się do mnie odzywać, Didier – powiedziała natychmiast Ulla, robiąc niepocieszoną minkę. – Spędziłam z Federico bardzo przykre chwile – trzy godziny – i to wszystko twoja wina.

      – Ba! – prychnął Didier. – Federico!

      – Och – włączyła się Lettie, robiąc trzy długie sylaby z jednej. – Coś się przydarzyło pięknemu młodemu Federico, tak? Ulla, kochanie moje, powierz nam tę ploteczkę.

      – Na ja, Federico ma tę religię i doprowadza mnie do szału, a to wszystko przez Didiera.

      – Tak! – dodał Didier, wyraźnie zdegustowany. – Federico odkrył religię. Tragedia. Już nie pije, nie pali, nie bierze. I naturalnie nie chce z nikim seksu – nawet ze sobą! Odrażające marnotrawstwo talentu. Ten człowiek był geniuszem zepsucia, moim najlepszym uczniem, moim arcydziełem! To szaleństwo. Teraz stał się dobrym człowiekiem, w najgorszym znaczeniu tego słowa.

      – Cóż, raz na wozie, raz pod wozem. – Lettie westchnęła z kpiącym współczuciem. – Nie poddawaj się, Didier. Znajdziesz sobie inne jelonki do odstrzału.

      – Powinnaś