twojej osobistości po Bombaju!
– Zapłacę mu – powiedziałem moim towarzyszom. Wzruszyli ramionami i dźwignęli plecaki. – Dobrze, Prabaker, idziemy.
Sięgnąłem po plecak, ale Prabaker był pierwszy.
– Jestem niosący twój bagaż – powiedział uprzejmie.
– Nie, w porządku, poradzę sobie.
Szeroki uśmiech zmienił się w błagalny grymas.
– Proszę, to mój obowiązek, to moja powinność. Plecy moje są mocarne. Nie problem. Zobaczysz.
Wszystko we mnie protestowało przeciwko tej myśli.
– Nie, naprawdę…
– Proszę, to dla mnie zaszczyt. Spójrz na ludzi.
Prabaker wskazał ruchem zwróconej w górę ręki naganiaczy i przewodników, którzy zdołali pochwycić turystów. Każdy porwał torbę, walizkę lub plecak i truchtał żwawo, z energiczną determinacją prowadząc swoje stadko.
– Tak, no, dobrze… – wymamrotałem, zdając się na niego. Była to pierwsza z moich niezliczonych kapitulacji, które z czasem stały się dominującą cechą naszego układu. Na jego okrągłej twarzy znowu pojawił się uśmiech; chwycił plecak, z moją pomocą zarzucił paski na ramiona. Plecak był ciężki, zmusił go do wyciągnięcia szyi, pochylenia się i dreptania. Idąc większymi krokami, zrównałem się z nim i spojrzałem w jego napiętą twarz. Czułem się jak biały bwana, który znalazł sobie zwierzę juczne, i wcale mi się to nie podobało.
Ale on się śmiał, ten mały Hindus. Paplał o Bombaju i zabytkach, które trzeba zobaczyć, wskazywał ciekawe miejsca po drodze. Do Kanadyjczyków zwracał się z pełną szacunku życzliwością. Uśmiechał się i witał ze znajomymi. I był silny, dużo silniejszy, niżby się zdawało; przez piętnastominutową drogę do hotelu ani razu nie zwolnił ani się nie zachwiał.
Cztery strome biegi w ciemnej i omszałej studni klatki schodowej na tyłach wielkiego budynku zwróconego frontonem do morza zawiodły nas do foyer Indyjskiego Domu Gościnnego. Każda kondygnacja nosiła inny szyld – Hotel Apsara, Hotel Gwiazda Azji, Hotel Wybrzeże – co znaczyło, że w tym jednym budynku znajdowały się cztery oddzielne hotele, po jednym na piętrze, z własną obsługą, regulaminem i stylem.
Dwaj młodzi podróżnicy, Prabaker i ja wtaszczyliśmy do małego foyer nasze torby i plecaki. Wysoki muskularny Hindus w oślepiająco białej koszuli i czarnym krawacie siedział za stalowym biurkiem przy korytarzu prowadzącym do pokojów.
– Witajcie – odezwał się z nieznacznym, nieufnym uśmieszkiem, który ukazał dołeczki w policzkach. – Witajcie, młodzi panowie.
– Ale melina – mruknął mój wysoki towarzysz, wodząc wzrokiem po łuszczącej się farbie i ściankach z dykty.
– To pan Anand – wtrącił szybko Prabaker. – Najlepszy kierownik najlepszego hotelu w Kolabie.
– Milcz, Prabaker! – warknął pan Anand.
Prabaker uśmiechnął się szerzej.
– Widzisz, jaki wielki kierownik? – szepnął do mnie, szczerząc zęby. Potem odwrócił się do wielkiego kierownika, a uśmiech nie znikał mu z twarzy. – Oto ci przyprowadzam wspaniałych turystów. Najlepsi turyści dla najlepszego hotelu, tak?
– Mówiłem, żebyś się zamknął! – warknął Anand.
– Ile? – spytał niski Kanadyjczyk.
– Słucham? – mruknął Anand, nadal piorunując Prabakera wzrokiem.
– Trzy osoby, jeden pokój, jedna noc, ile?
– Sto dwadzieścia rupii.
– Co? – wybuchnął niższy. – Pan żartuje?
– To zbyt wiele – dodał jego przyjaciel. – Chodźcie, spadamy.
– Proszę bardzo – warknął Anand. – Możecie iść gdzie indziej.
Zaczęli zbierać bagaże, ale Prabaker powstrzymał ich bolesnym okrzykiem.
– Nie! Nie! To bardzo najpiękniejszy hotel. Proszę, tylko się popatrzcie na pokój! Proszę, panie Lindsay, tylko się popatrz na śliczny pokój! Popatrz się na śliczny pokój!
Nastąpiła chwila wahania. Kanadyjczycy zatrzymali się w drzwiach. Anand studiował księgę gości, nagle zafascynowany odręcznymi wpisami. Prabaker wczepił się w mój rękaw. Trochę mu współczułem i podziwiałem styl Ananda. Nie zamierzał nas prosić ani przekonywać. Jeśli chcieliśmy wynająć pokój, to na jego warunkach. Podniósł głowę znad księgi gości i spojrzał mi w oczy szczerze i uczciwie, jak patrzą na siebie ludzie pewni siebie. Poczułem, że zaczynam go lubić.
– Chciałbym popatrzyć się na śliczny pokój – powiedziałem.
– Tak! – Prabaker się roześmiał.
– Dobrze, no to chodźmy. – Kanadyjczycy westchnęli, uśmiechając się.
– Na końcu korytarza – poinformował nas z uśmiechem Anand, sięgając za siebie po klucz wiszący na tablicy pełnej haczyków. Pchnął go wraz z ciężką mosiężną tabliczką przez biurko w moją stronę. – Ostatni pokój na prawo, przyjacielu.
Pokój był duży, z trzema jednoosobowymi, pościelonymi łóżkami, jednym oknem z widokiem na morze i rzędem okien wychodzących na ulicę. Każda ściana była pomalowana na inny odcień jadowitej zieleni. Sufit pokrywała pajęczyna pęknięć. W rogach zwisały papierowe serpentyny farby. Cementowa podłoga, pełna tajemniczych guzów i nieregularnych wykrotów, nachylała się ku oknom od strony ulicy. Jedynymi meblami były trzy małe szafki nocne ze sklejki i zniszczona drewniana toaletka z pękniętym lustrem. Poprzedni lokatorzy zostawili po sobie ślad: świeczkę zatkniętą w butelkę po baileysie, na ścianie kalendarzowy widoczek z neapolitańską uliczką, dwa zapomniane, pomarszczone balony zwisające z wiatraka pod sufitem. W takim pokoju ludzie czują potrzebę zapisania na ścianach swoich imion i innych wiadomości, tak jak w więziennej celi.
– Biorę – zdecydowałem.
– Tak! – krzyknął Prabaker, natychmiast śmigając przez korytarz.
Moi towarzysze podróży spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.
– Na niego nie ma rady. To świr.
– A jak. – Niższy zachichotał, pochylił się i obwąchał pościel, zanim ostrożnie przysiadł na łóżku.
Prabaker wrócił z Anandem, dźwigającym ciężką księgę gości. Wpisaliśmy się kolejno, a Anand sprawdzał nasze paszporty. Zapłaciłem za tydzień z góry. Anand oddał paszporty Kanadyjczykom, ale nad moim zatrzymał się, w zamyśleniu stukając nim o policzek.
– Nowa Zelandia? – mruknął.
– A co? – Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, czy coś dostrzegł albo wyczuł. Byłem najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Australii, uciekłem z więzienia, gdzie odsiadywałem dwadzieścia lat za napady z bronią w ręku, a na liście zbiegów Interpolu stanowiłem atrakcyjną nowość. Czego on chce? Ile wie?
– Hmm. W porządku. Nowa Zelandia, Nowa Zelandia, pewnie chcecie czegoś do palenia, czegoś dużego do picia, whisky, pieniędzy, dziewczyn, zabawy. Chcecie coś kupić, powiedzcie mnie, na?
Wcisnął mi paszport w rękę i wyszedł, rzuciwszy Prabakerowi złośliwe spojrzenie. Przewodnik trwożliwie ustąpił mu miejsca w drzwiach, jednocześnie kuląc się i uśmiechając radośnie.
– Wielki człowiek. Wielki kierownik! – wybuchnął po jego odejściu.
– Dużo