Габриэль Гарсиа Маркес

Sto lat samotności


Скачать книгу

razem z Rebeką i Amarantą. Don Apolinar Moscote, dobrotliwy przedstawiciel rządu, którego działalność ograniczała się do utrzymywania, z własnych skromnych środków, dwóch policjantów uzbrojonych w pałki, był właściwie władzą nominalną. Aby ulżyć wydatkom domowym, jego córki otworzyły rodzaj pracowni, gdzie wyrabiały zarówno kwiaty z filcu, jak i słodycze z guawy, a prócz tego pisały na zamówienie liściki miłosne. Ale chociaż skromne i usłużne, najładniejsze w miasteczku i najzręczniejsze w nowych tańcach, nie dostąpiły zaszczytu zaproszenia na zabawę.

      Podczas gdy Urszula i dziewczęta rozpakowywały meble, czyściły porcelanę i zawieszały obrazy dziewic w łodziach pełnych róż, ozdabiając nagie ściany zbudowane przez murarzy, José Arcadio Buendía zrezygnował z uchwycenia obrazu Boga, przekonany o jego nieistnieniu, i wypatroszył pianolę, żeby przeniknąć jej tajemną magię. Na dwa dni przed balem, grzęznąc w potopie kołeczków i młoteczków, których stale było za dużo, szamocąc się w plątaninie strun, które rozwijał z jednego końca, a one same zwijały się na nowo z drugiego, zdołał jakoś sklecić całość z powrotem. Nigdy nie było w tym domu tyle nerwowego podniecenia i bieganiny, co przez ten czas, ale mimo wszystko nowe lampy naftowe zapaliły się w przewidywanym dniu i o oznaczonej godzinie. Otwarto dom, jeszcze pachnący żywicą i wilgotnym wapnem; synowie i wnuki założycieli obejrzeli galerię z paprociami i begoniami, zaciszne pokoje i ogród przesycony zapachem róż, po czym zgromadzili się w salonie pod nieznaną machiną nakrytą białym prześcieradłem. Ci, co znali fortepian, popularny w innych osiedlach na moczarach, czuli się trochę rozczarowani, lecz o ileż boleśniejsze było rozczarowanie Urszuli, gdy założyła pierwszy zwój papieru – żeby Amaranta i Rebeka mogły otworzyć bal – i okazało się, że mechanizm nie działa. Melquíades, już prawie niewidomy, rozsypujący się ze starości, odwołał się do swej najdawniejszej wiedzy, próbując go naprawić. W końcu José Arcadio Buendía poruszył niechcący jakiś zacięty tryb i popłynęła muzyka, najpierw jakby bulgocący strumyczek, potem jak bijące źródło nieskoordynowanych dźwięków. Nie trafiając w bezładnie założone i źle dostrojone struny, młoteczki oszalały. Mimo to nieulękli potomkowie dwudziestu jeden bohaterów, którzy przeszli sierrę w poszukiwaniu morza na zachodzie, drwili sobie z zasadzek muzycznego pandemonium i tańce trwały aż do świtu.

      Pietro Crespi przyjechał znowu, żeby złożyć pianolę. Rebeka i Amaranta pomogły mu uporządkować struny i śmiały się razem z nim z przemieszanych nut walców. Nastrój był tak przyjacielski i naturalny, że Urszula zrezygnowała z pilnowania młodych. W przeddzień wyjazdu Pietra zaimprowizowano na jego pożegnanie zabawę, z naprawioną już pianolą. Pietro i Rebeka dali mistrzowski pokaz nowoczesnych tańców. Arcadio i Amaranta dorównywali im wdziękiem i zwinnością. Ale widowisko zostało przerwane, gdy Pilar Ternera, stojąca w gromadzie gapiów przy drzwiach, pobiła się z kobietą, która pozwoliła sobie na uwagę, że młody Arcadio ma damskie pośladki. Koło północy Pietro Crespi pożegnał się sentymentalnym króciutkim przemówieniem i przyrzekł niedługo powrócić. Rebeka odprowadziła go do drzwi, a po zamknięciu domu i zgaszeniu lamp poszła płakać do swego pokoju. Był to niepocieszony, rozpaczliwy szloch, trwający kilka dni, a jego przyczyny nie dowiedziała się nawet Amaranta. Ta skrytość nie miała w sobie nic niezwykłego. Na zewnątrz ekspansywna i serdeczna, Rebeka miała charakter samotnika i serce nieprzeniknione. Była pięknie zbudowaną dziewczyną, wysoką i o mocnych kościach, lecz dotychczas nie chciała się rozstać ze swoim fotelikiem na biegunach, z którym przybyła do domu, wielekroć już naprawianym i z połamanymi poręczami. Nikt nigdy nie odkrył, że jeszcze w tym wieku zachowała zwyczaj ssania palca. Dlatego to przy każdej okazji zamykała się w łazience i nauczyła się spać z twarzą odwróconą do ściany. Podczas deszczowych popołudni, haftując w towarzystwie przyjaciółek na ganku z begoniami, często gubiła się w rozmowie i łza tęsknoty kręciła się w jej oku na widok podkopów wilgotnej ziemi i wzgórków zbudowanych przez dżdżownice w ogrodzie. Te skryte upodobania, zwyciężone ongiś przez pomarańcze z rabarbarem, powróciły z niepohamowaną siłą w okresie rozpaczy. Znowu zaczęła jeść ziemię. Pierwszy raz zrobiła to raczej przez ciekawość, przekonana, że obrzydliwy smak będzie najlepszym lekarstwem na pokusę. Istotnie nie mogła znieść smaku ziemi w ustach. Ale próbowała znowu pod wpływem wzrastającego niepokoju i z wolna odzyskała apetyty przodków, umiłowanie pierwotnych minerałów i nieskrępowaną satysfakcję pożywienia z przedhistorycznej epoki. Wrzucała garście ziemi do kieszeni, żeby potem żuć ją ziarnko po ziarnku, tak by nikt nie zauważył, z mieszanym uczuciem błogości i furii, w tym samym czasie, gdy uczyła swoje przyjaciółki najtrudniejszych ściegów lub rozmawiała z innymi mężczyznami, którzy nie zasługiwali na to, by dla nich jeść wapno ze ścian. Garście ziemi przybliżały ją w pewien sposób do tego jedynego mężczyzny zasługującego na takie poniżenie, tak jakby ziemia, po której on stąpał w swoich wykwintnych lakierkach w innym miejscu świata, przekazywała jej jego ciężar i ciepło w tym smaku minerałów, który zostawiał gorycz w ustach i zapewniał spokój w sercu. Pewnego popołudnia, ni stąd, ni zowąd, przyszła Amparo Moscote, pytając, czy może obejrzeć nowy dom. Amaranta i Rebeka zaskoczone nieprzewidzianą wizytą przyjęły ją nader oficjalnie. Pokazywały jej przebudowane wnętrza, pozwoliły posłuchać muzyki z pianoli i poczęstowały oranżadą z ciasteczkami. Amparo dała im prawdziwą lekcję godności, uroku osobistego i dobrych manier, które zachwyciły Urszulę w ciągu tych kilku chwil, kiedy asystowała przy wizycie. Po dwóch godzinach, gdy rozmowa zaczynała się już rwać, Amparo skorzystała z nieuwagi Amaranty i wręczyła Rebece list. Ta zdążyła odczytać nazwisko wielce szanownej panny Rebeki Buendíi, skreślone tym samym starannym pismem, tym samym zielonym atramentem i z takim samym wyszukanym rozmieszczeniem słów, z jakim pisane były instrukcje dotyczące użytkowania pianoli, prędziutko złożyła list w kilkoro i schowała go za stanik, patrząc na Amparo Moscote z wyrazem bezgranicznej wdzięczności i milczącej przysięgi wspólnictwa aż do śmierci.

      Nagła przyjaźń Amparo Moscote i Rebeki Buendíi rozbudziła nadzieje Aureliana. Wspomnienie małej Remedios nie przestawało go dręczyć, ale nie miał okazji jej widywać. Spacerując po ulicach w towarzystwie swych najlepszych przyjaciół – Magnifica Visbala i Gerinelda Marqueza, synów założycieli miasta o tych samych nazwiskach – szukał jej tęsknym wzrokiem w pracowni krawieckiej, ale widział tylko jej starsze siostry. Obecność Amparo Moscote w jego domu była jakby wróżbą. „Musi kiedyś przyjść z nią razem – mówił sobie Aureliano po cichu. – Musi przyjść”. Tyle razy to powtarzał i z takim przekonaniem, że pewnego popołudnia, kiedy wyrabiał w swoim warsztacie złotą rybkę, uczuł nagle pewność, że Remedios odpowiedziała na jego wezwanie. Trochę później rzeczywiście usłyszał dziecięcy głosik i podniósłszy wzrok, ze zlodowaciałym ze strachu sercem, zobaczył w drzwiach dziewczynkę w różowej organdynowej sukience i białych pantofelkach.

      – Nie wchodź tam, Remedios – powiedziała Amparo Moscote z ganku. – Tam się pracuje.

      Ale Aureliano nie dał jej czasu usłuchać. Podniósł pozłacaną rybkę na łańcuszku wychodzącym z jej pyszczka i powiedział:

      – Wejdź.

      Remedios zbliżyła się i zaczęła pytać, co to za rybka, lecz Aureliano nie mógł odpowiedzieć, bo głos uwiązł mu w gardle. Chciał patrzeć do końca życia na tę białą jak lilia skórę i szmaragdowe oczy, słyszeć ten głos, który po każdym pytaniu mówił „proszę pana” z takim samym szacunkiem, z jakim on mówił do swego ojca. Melquíades, siedząc w kącie przy biurku, gryzmolił swoje tajemnicze znaki. Aureliano znienawidził go nagle. Nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko powiedzieć dziewczynce, że podaruje jej rybkę, ale mała tak się przestraszyła tej obietnicy, że czym prędzej uciekła. Tego popołudnia Aureliano stracił całą skrytą cierpliwość, z jaką dotychczas czekał na okazję