której nigdy przedtem nie słyszał i która nic nie oznaczała, a jednak tej nocy we śnie przybrała dźwięk magicznego zaklęcia: Macondo. Nazajutrz przekonał swoich ludzi, że nigdy nie znajdą morza. Kazał im wyciąć drzewa, żeby w najchłodniejszym miejscu nad rzeką utworzyć polanę, i tu założyli osadę.
José Arcadio Buendía nie potrafił rozszyfrować snu o domach z lustrzanymi ścianami aż do dnia, gdy zobaczył lód. Wtedy wydało mu się, że rozumie jego głęboki sens. Pomyślał, że w niedalekiej przyszłości będzie można produkować bloki lodu na wielką skalę z tak prostego surowca jak woda, i budować z nich nowe domy. Macondo przestałoby wówczas być rozżarzonym piecem, gdzie zawiasy i kołatki u drzwi miękną i wypaczają się od upału, i zmieniłoby się w miasto wiecznej zimy. Jeśli nie wytrwał w swych próbach stworzenia fabryki lodu, to dlatego, że w tym czasie oddawał się z prawdziwym entuzjazmem wychowaniu synów, zwłaszcza Aureliana, który od pierwszej chwili zdradzał wyjątkowe talenty alchemika. Laboratorium zostało otarte z kurzu. Przejrzawszy notatki Melquiadesa, teraz już ze spokojem, bez podniecenia, jakie wzbudza nowość, długo i cierpliwie próbowali oddzielić złoto Urszuli od przywarłej do dna garnka skorupy. Młody José Arcadio prawie nie uczestniczył w tych zabiegach. Podczas gdy jego ojciec ciałem i duszą tkwił przy swym tyglu, dziarski potomek pierworodny, który zawsze był za duży na swój wiek, wyrósł na imponującego młodzieńca. Przeszedł mutację. Pod nosem sypnął mu się pierwszy meszek. Któregoś wieczoru Urszula weszła do pokoju w chwili, gdy jej syn rozbierał się do snu, i doznała niejasnego uczucia wstydu, a zarazem podziwu: ten pierwszy mężczyzna, którego widziała nago, nie licząc męża, tak był znakomicie wyposażony przez naturę, że aż wydało jej się to nienormalne. Oczekując trzeciego dziecka, Urszula zaczęła przeżywać na nowo swoje obawy z pierwszych miesięcy po ślubie.
Przychodziła wówczas do ich domu pewna kobieta, wesoła i cięta w języku, która pomagała przy zajęciach domowych i umiała czytać przyszłość z kart. Urszula zwierzyła się jej ze swych niepokojów co do syna. Myślała, że ów nieproporcjonalnie duży szczegół jego budowy jest czymś równie urągającym naturze jak świński ogon kuzyna. Kobieta wybuchnęła donośnym śmiechem, który zadźwięczał w całym domu jak szklany deszcz. „Przeciwnie – rzekła. – Będzie szczęśliwy”. Dla potwierdzenia swej przepowiedni przyniosła w kilka dni później karty i zamknęła się z José Arcadiem w przyległej do kuchni stodole. Rozłożyła karty z wielkim spokojem na starym warsztacie stolarskim, mówiąc o jakichś błahostkach, podczas gdy chłopak, stojąc przy niej, czekał bardziej znudzony niż zaciekawiony. Nagle wyciągnęła rękę i dotknęła go. „Coś podobnego” – rzekła szczerze przestraszona i nie była w stanie powiedzieć nic więcej. José Arcadio poczuł, że uginają się pod nim nogi, ogarnął go dziwnie słodki lęk i ogromna chęć do płaczu. Kobieta nic mu nie podszepnęła. Ale José Arcadio przez całą noc przywoływał jej obraz, wspominając dymny zapach jej ciała, który przywarł do jego własnej skóry. Chciał być zawsze przy niej, chciał, żeby to ona była jego matką, żeby nigdy nie wychodzili z tej stodoły, żeby ona mówiła: „coś podobnego” i znów go dotykała, i powtarzała to samo. Któregoś dnia nie mógł już tego dłużej znieść i poszedł do jej domu. Złożył kurtuazyjną wizytę, raczej niezrozumiałą w tych okolicznościach, i siedział w salonie, nie odzywając się ani słowem. W tym momencie nie pragnął jej. Wydała mu się inna, niemająca nic wspólnego z tym obrazem, jaki jej zapach wywoływał przed jego oczyma, jak gdyby była kimś innym. Wypił kawę i wyszedł zniechęcony. Tej nocy w udręce bezsenności znów zapragnął jej z dzikim utęsknieniem, ale tym razem nie takiej, jaką pamiętał ze stodoły, lecz takiej, jaką była tego popołudnia.
W kilka dni później, ni stąd, ni zowąd, kobieta zaprosiła go do swego domu, w dniu, kiedy była sama z matką, i zaprowadziła go do sypialni pod pretekstem pokazania mu sztuczki karcianej. Wtedy dotknęła go z taką swobodą, że po pierwszym wstrząsie doznał rozczarowania i odczuł więcej lęku niż rozkoszy. Zaproponowała, żeby przyszedł do niej tej nocy. Zgodził się, aby jakoś z tego wybrnąć, wiedział jednak, że nie potrafi się na to zdobyć. Ale w nocy, gdy leżał na swoim rozpalonym łóżku, zrozumiał, że musi iść do niej, choćby nie mógł. Ubrał się po omacku, słysząc w ciemności spokojny oddech swego brata, suchy kaszel ojca w sąsiednim pokoju, astmatyczne dyszenie kur na podwórzu, brzęczenie moskitów, łomotanie własnego serca, cały dotąd niedostrzegany gwar świata, i wyszedł na uśpioną ulicę. Pragnął z całego serca, żeby drzwi były zaryglowane, a nie, jak mu przyrzekła, tylko przymknięte. Były jednak otwarte. Pchnął je czubkami palców; zawiasy wydały posępny i wyraźny jęk, który odbił się w jego trzewiach lodowatym echem. Gdy wszedł ukradkiem, na palcach, nie robiąc najlżejszego szmeru, poczuł od pierwszej chwili jej zapach. Znajdował się jeszcze w małym pokoju, gdzie trzej bracia tej kobiety rozwieszali swoje hamaki w miejscach, których nie mógł po ciemku określić, chociaż musiał przejść tędy po omacku, pchnąć drzwi do sypialni i trafić do właściwego łóżka. Udało mu się. Potknął się o sznury hamaków wiszących niżej, niż przypuszczał, a mężczyzna, który dotąd chrapał, poruszył się przez sen i powiedział tonem jakby rozczarowania: „To było w środę”. Kiedy pchnął drzwi do sypialni, nie zdołał przeszkodzić, by zaskrzypiały. Nagle, wśród absolutnej ciemności pojął z uczuciem bezsilnego smutku, że jest zupełnie zdezorientowany. W ciasnym pokoju spała matka, druga jej córka z mężem i dwojgiem dzieci oraz ta kobieta, która może wcale na niego nie czekała. Mógłby kierować się zapachem, gdyby zapach ten nie unosił się w całym domu, tak złudny, a zarazem tak wyraźny, jak gdyby zawsze tkwił w jego skórze.
Długą chwilę stał nieruchomo i ze zdumieniem zadawał sobie pytanie, jak się to stało, że trafił do tej otchłani bezradności, gdy wtem jakaś ręka wyciągnięta w mroku z pięcioma rozpostartymi palcami dotknęła jego twarzy. Nie zdziwił się, bo bezwiednie tego oczekiwał. Zaufał więc tej ręce i w stanie straszliwego wyczerpania dał się zaprowadzić do jakiegoś nieokreślonego miejsca, gdzie zdjęto z niego ubranie i zaczęto go obracać na wszystkie strony jak worek ziemniaków, w nieprzeniknionej ciemności, gdzie miał za wiele ramion, gdzie nie pachniało już kobietą, tylko amoniakiem, i gdzie usiłował sobie przypomnieć jej twarz, ale widział przez cały czas twarz Urszuli, na pół świadomy, że robi coś, czego pragnął od dawna, lecz nie wyobrażał sobie, że można to zrobić naprawdę, nie wiedząc, jak to się robi, bo nie wiedział, gdzie są nogi, a gdzie głowa, ani czyje to nogi i czyja głowa, czując, że nie potrafi dłużej wytrzymać lodowatego kłucia w nerkach, burczenia w kiszkach, lęku i ślepego pragnienia ucieczki, a zarazem pozostania na zawsze w tej rozpaczliwej ciszy, w tej przerażającej samotności.
Nazywała się Pilar Ternera i uczestniczyła w przeprawie przez góry zakończonej założeniem Macondo. Rodzina siłą zabrała z sobą dziewczynę, aby ją oddalić od mężczyzny, który zgwałcił ją, gdy miała czternaście lat, i kochał ją przez następnych lat osiem, ale nigdy nie zdecydował się tego ujawnić, bo należał do innej kobiety. Przyrzekł pójść za nią na kraj świata, ale później, gdy załatwi swoje sprawy, a ona miała już dość czekania na niego zawsze tak jak na któregoś z tych mężczyzn, wysokich i niskich, blondynów i brunetów, których przyrzekały jej karty na drogach ziemi i morza, za trzy dni, trzy miesiące lub trzy lata. W tym oczekiwaniu uda jej utraciły swoją krzepkość, a piersi jędrność, zapomniała o tkliwości, lecz zachowała nienaruszony szaleńczy żar swego serca. Oszołomiony tą cudowną zabawką, José Arcadio co noc szukał drogi do niej poprzez labirynt ciemnego pokoju. Pewnej nocy zastał drzwi zamknięte na zasuwę i zastukał kilka razy, wiedząc, że skoro ośmielił się zastukać po raz pierwszy, musi dobijać się aż do skutku, póki wreszcie po niekończącym się oczekiwaniu nie otworzyła mu. W ciągu dnia słaniając się z niewyspania, czerpał tajemną rozkosz ze wspomnień poprzedniej nocy. Ale kiedy ona wchodziła do ich domu, wesoła, obojętna, rozgadana,