Кен Кизи

Lot nad kukułczym gniazdem


Скачать книгу

łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?

      Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od układania puzzli. Wciąż powtarza, jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynienia. Ale chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim niemowlakiem, który niechybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dziąsłami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawanie się z ludźmi po prostu sprawiało mu frajdę.

      Ja jestem ostatni. Nadal siedzę w kącie przywiązany do krzesła. McMurphy przystaje przede mną, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla głowę i wybucha śmiechem, jakbym był najbardziej zabawny ze wszystkich.

      Przeraził mnie wtedy ten śmiech, bo wydało mi się, że McMurphy mnie rozszyfrował, odgadł, że to moje siedzenie z rękami wokół podkurczonych kolan i patrzenie przed siebie, jakbym nic nie słyszał, to jedna wielka lipa.

      – Ho, ho, ho! – zawołał. – Patrzcie, kogo tu mamy!

      Pamiętam tę scenę bardzo wyraźnie. Pamiętam, że zmrużył jedno oko, odchylił głowę i – nie przestając się śmiać – spojrzał na mnie znad niezagojonej wiśniowej szramy na nosie. Pomyślałem, że śmieszy go moja indiańska twarz i czarne, lśniące włosy Indianina. Pomyślałem, że może śmieszy go mój bezsilny wygląd. Ale potem przypomniałem sobie, co najpierw przyszło mi do głowy: że się śmieje, bo ani na sekundę nie nabrał się na moje udawanie – mniejsza, jak byłem przebiegły, on i tak przejrzał mnie na wylot; śmiał się i mrugał, żeby mi to dać do zrozumienia.

      – Co z tobą, Wielki Wodzu? Wyglądasz jak kwoka wysiadująca jaja.

      Zerknął na Okresowych, żeby sprawdzić, czy się śmieją z dowcipu, ale ponieważ tylko zachichotali niemrawo, znów spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.

      – Jak ci na imię, Wodzu?

      Z przeciwnej strony świetlicy dobiegł mnie głos Billy’ego:

      – N-n-nazywa się Bromden. Wódz Bromden. Ale wszyscy przezywają go Wodzem Sz-szczotą, bo sanitariusze wciąż zaganiają go do s-s-sprzątania. Chyba niewiele poza tym umiałby robić. Jest głuchy. – Billy podparł ręką brodę. – Gdybym ja był g-g-głuchy – rzekł z westchnieniem – tobym się zabił.

      McMurphy nie spuszczał ze mnie wzroku.

      – Gdyby tak stanął prosto, to byłby z niego kawał chłopa, co? Nie wiecie, ile ma wzrostu?

      – Chyba raz ktoś go z-z-zmierzył i wyszło, że ma równo d-dwa metry, ale co z tego, skoro boi się własnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, głuchy Indianin.

      – Od razu pomyślałem że to Indianin. Bromden, tak? Dziwnie się nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia?

      – Nie wiem – odparł Billy. – Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.

      – Słyszałem od lekarza – włączył się do rozmowy Harding – że jest tylko półkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymarłego plemienia, które żyło nad brzegiem Kolumbii. Lekarz powiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak nazywają. Ale dlaczego akurat „Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.

      McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na niego spojrzeć.

      – To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?

      – Jest g-g-głuchoniemy.

      McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.

      – Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!

      Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz, nie cofnął.

      Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na brzegach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania.

      Sama dłoń była twarda jak kość i gładka od ściskania drewnianych trzonków siekier i gracy – nigdy bym nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud, znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego po całym Zachodzie. Kiedy dotknęła mojej, rozległ się szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamiętam, że palce, które zacisnęły się na moich, były grube i silne – nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moim patyczkowatym ramieniem; dłoń zaczyna mi pęcznieć, jakby McMurphy pompował w nią swoją krew. Krew i moc zagrały mi w ręce. Stała się niemal tak ogromna jak jego, pamiętam…

      – Panie McMurry.

      To Wielka Oddziałowa.

      – Panie McMurry, pozwoli pan na chwilkę?

      To Wielka Oddziałowa. Sprowadził ją czarny, który uganiał się za McMurphym z termometrem. Teraz oddziałowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i żeby wziąć pomiar nowego pacjenta, świdruje go oczami jak bory. Usta, ściągnięte w trójkąt, przypominają czekające na smoczek usta lalki.

      – Sanitariusz Williams powiadomił mnie, panie McMurry, że sprawia pan pewne trudności w kwestii prysznicu. Czy to prawda? Proszę mnie źle nie zrozumieć: cieszę się, że chce pan poznać innych chorych przebywających na oddziale, wszystko jednak we właściwym czasie. Przykro mi, że odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan rozumie: przepisy obowiązują wszystkich!

      Nowy przechyla głowę i mruga do oddziałowej, jakby chciał powiedzieć, że go nie nabierze, bo się poznał na niej równie szybko jak na mnie. Patrzy na nią długo jednym okiem.

      – Wie pani – mówi – wie pani co? Dokładnie to samo słyszę o przepisach…

      Uśmiecha się szeroko. Oboje uśmiechają się do siebie i mierzą się wzrokiem.

      – …ile razy komuś się wydaje, że nie mam najmniejszej ochoty się podporządkować.

      Po czym puszcza moją dłoń.

      Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzykawkami trawiastomleczny płyn. Pielęgniarka – której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie przed siebie – podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie odchodzi.

      – Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zdaniem za bardzo przedsiębiorczy.

      Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

      – Wyjątkowo przedsiębiorczy – poprawia pielęgniarkę, przekłuwając igłą gumowy korek buteleczki i pociągając za tłok. – Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant, siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć cel.

      – Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?

      – Wielu rzeczy. – Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. – Może łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego. Czasami wprowadzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak zamącić im w głowach, że trzeba potem