Józef Hen

Oko Dajana. Pingpongista


Скачать книгу

trochę ironii!, ale nie, on tak myślał, chyba że to była taka gra, przecież to niemożliwe, żeby aprobował Kapuchę, żeby nie widział jego prymitywizmu, opilstwa, skłonności do drobnych nadużyć!

      – Wolałbym z nim nie mieć do czynienia – powiedziałem, wstając.

      Dyrektor odprowadził mnie do drzwi.

      – Niech pan zaryzykuje – radził. – Im szybciej się sprawę wyjaśni, tym lepiej dla pana. Po co to ma wisieć?

      Co na mnie tak wisi, tego nie wyjawił. Może nawet sam nie wiedział? Powinienem być szczęśliwy, że nie potraktował mnie jak maniaka. Więc coś tam jednak wokół mnie w bajorze bulgocze. Musiałem się czymś cholernie narazić, nie wiem kiedy, musiałem coś popełnić, nie wiem co, ale dowiem się i zrozumiem, partia się nie myli.

      Ten Kapucha. Przysadzisty szatyn o okrągłej, mięsistej twarzy i nosie zakręconym do góry. Małe, chytre oczka. Mówi szybko, urywanymi zdaniami, pewnie dlatego, że ma skłonność do zająkiwania się. Taki jest, nie przeczerniam. U nas tacy faceci nie przybierają postaci wysmukłych, jasnowłosych cherubinów o marzących oczach, nie uwodzą elegancją, manierami, aksamitnym głosem, nie słuchają w zapamiętaniu Beethovena, nasi działają bez kamuflażu, od razu poznać co za jedni po słownictwie, po sposobie picia. Złapałem Kapuchę w bufecie, żłopał ciepłe piwo. Zobaczywszy mnie, skinął głową na powitanie, ponuro, bez zachęty. Ja postanowiłem jednak, że coś z niego wydobędę.

      – Panie Kapucha, mam sprawę.

      – No? – warknął.

      – Pan jest mężem zaufania i pański głos się liczy w radzie zakładowej.

      – No? – powtórzył Kapucha.

      – Nie daliście mi poparcia do spółdzielni – powiedziałem, czując, że głos mi się rwie.

      – A bo co? – Dziwił się, że mnie to obchodzi!

      – Dlaczego? – spytałem. – Każdy dostaje poparcie. Dlaczego nie ja?

      Łyknął piwa.

      – Bo nie dało się i już. Za dużo chcesz pan wiedzieć.

      Przysiągłbym, że zachichotał.

      – Ta sprawa mnie dotyczy – przypomniałem.

      – Czy ja mówię, że nie? Marne piwo, cholera, porządki, psiakrew, trzeba się będzie za was wziąć, pani Halu.

      Gdybym go trzasnął w mordę, z pięć osób oszalałoby z radości, pomyślałem, ale to byłby koniec mojej kariery. Inni zażywają środki uspokajające. Nie wezmę. Jeszcze nie.

      – Czyli że jestem niedobry, tak, panie Kapucha?

      – Czego pan chce? – rzucił się. – Żyć dają? dają? – powtórzył, zająkując się. – Posada jest? Jest posada? Czego jeszcze trzeba?

      – Ja mam ochotę wiedzieć, dlaczego jestem niedobry – mówiłem możliwie spokojnie. – Mam prawo znać przyczyny.

      – A partia nie musi informować. Musu nie ma. Zaufania do was, obywatelu, nie mamy. Wolno partii? Narodowe interesy, kto ma o nie dbać? Birenbaum? Kapucha musi dbać. Szlus. – Podsunął bufetowej kufel. – Jeszcze butelkę, panno Halu. Widzi pani, jaki los? Nawet w bufecie spokoju nie dają.

      Stanąłem obok lady tak, żeby mu spojrzeć w oczka.

      – Ja jednak poproszę pana o rozmowę sam na sam. Jeśli coś przeciwko mnie macie, dobrze, mogę być winny, ale muszę wiedzieć, co to jest. Kiedy znajdzie pan dla mnie czas? – domagałem się. Kątem oka dostrzegłem, że panna Hala zamarła z butelką w dłoni.

      Kapucha poruszył grubymi wargami.

      – Nie dzisiaj. Dzisiaj nie. – Zamrugał powiekami. – Na razie nie mamy o czym ze sobą gadać. Nie ma o czym – powtórzył z rozpędu.

      Odwrócił się i pokazał mi swoje szerokie, nalane plecy w sztruksowej marynarce. Ścisnąłem pięści w bezsilnej złości. Co im takiego zrobiłem? Jezus, kto mi to powie! Jak wyjaśnić? Jak się dowiedzieć? Trzęsawisko wciągało mnie i błoto uciskało piersi, chlupotało pod szyją.

      Ukrywam się przed Hanką. Nie chcę jej pokazywać swojego zmarkotniałego oblicza. Spoglądam w lustro: z mojej śniadej twarzy opalenizna już zeszła i cera zrobiła się żółta. Oczy stały się rozbiegane, niespokojne. Te oczy zauważył Kapucha. Oczy przestępcy przyłapanego na gorącym uczynku. I odtąd on mnie już nie opuszcza. Spoglądam w lustro, a Kapucha stoi obok, dyszy mi w kark ciepłym piwskiem i czeka, aż się przyznam. Kiedy zasypiam, siedzi nieruchomo przy stole, trzymając kufel na wysokości ust. W nocy duszą mnie jego szerokie plecy, sztruks marynarki knebluje mi usta, chce mi się pluć i rzygać, a kiedy budzę się, pierwszą moją myślą jest: dzisiaj uda mi się go złapać i wycisnąć, o co chodzi.

      Kapucha był nieuchwytny. Dzieliły go ode mnie przemyślne bariery: sekretarka podwójne drzwi pilne zebrania brak czasu narada w centrali jestem zajęty nie ma mnie dla nikogo wyskakuję na pół godziny towarzysz Kapucha jest w dzielnicy towarzysz Kapucha wita na lotnisku towarzysz Kapucha ma zwolnienie zostawcie mnie mam kaca.

      Znowu w bufecie i znowu przy ciepłym piwie. Był i zarazem go nie było. Spojrzenie nieobecne, gdzieś w lasach, na polowaniu, na partyzanckim biwaku.

      Raz w korytarzu, opędzając się przed moją natarczywością:

      – Przyjdzie czas, sami zrozumiecie. A na razie co? Krzywda się dzieje? Z posady pędzą? Nie pędzą. To o co ten rejwach? Po co te nerwy? Od razu krzyk, jakby zarzynali! Kapucha ma cierpliwość, to pan nie może mieć? Bierz pan przykład ze mnie. Spokojny jestem, co? Przepraszam obywatela, ale mam naradę.

      Wciąż nie mogłem się zdecydować na te środki uspokajające, którymi zakarmia się mój wywalony z pracy nauczyciel. Zauważyłem, że jedna wódka robi mi dobrze. Wypiłem ją samotnie wieczorem. Bieg myśli miałem po niej znacznie zwolniony, ale rozdrażnienie nie było już tak ostre. Z papierosem w ustach położyłem się na tapczanie. Jestem przestępcą, myślałem, chociaż o tym nie wiem. Nie ubrdali sobie tego całkowicie, to ja wmawiam sobie, że jestem bez skazy, a przecież trochę już się pożyło, człowiek jest młody i lekkomyślny, mogłem popełnić zbrodnię, nawet nie zauważywszy tego, mimochodem. Nie idzie chyba o ten mój dawny atak na dyrektora, który już nie rządzi, to odpada. Może jakieś zuchwałe powiedzonko w bufecie albo złośliwy szept do ucha koleżanki podczas akademii pierwszomajowej. Dotychczas w naszej centrali odbyły się za mojej pamięci trzy akademie i z każdej udało mi się wykręcić. Ojciec? Nie. Wiewiórka mi wyjaśniła, że teraz jest inny etap. Coś z czasów uniwersyteckich? Może z liceum? Czasami występowałem dosyć swobodnie. Raz, podczas seminarium, upomniałem się o miejsce w oficjalnym podręczniku dla poetów emigracyjnych. Wykładowca przyznał mi rację i cały epizod minął bez konsekwencji. Teraz kurs pod tym względem jest ostrzejszy, ale to chyba nie to.

      Musiałem popełnić coś bardziej karygodnego, coś, co mnie przekreśla moralnie. Oni chcą, żebym ja to sam zrozumiał, nie chcą wytaczać procesu, czekają, aż skruszeję, przywlokę się i padnę na kolana, i czołem będę bić o posadzkę: darujcie, mili, wielkoduszni, odpuśćcie mnie, grzesznemu. Kapucha ma cierpliwość, czeka. Jak Porfiry ze Zbrodni i kary. Może i ja zamordowałem starą lichwiarkę? Nie, on wie, że ja tego nie zrobiłem. Ale jestem winny, mimo że tego nie zrobiłem. Ja, współczesny Raskolnikow, jestem zbrodniarzem, który nie zabił, nie ma się do czego przyznać, ale Porfiry czeka cierpliwie, Porfiry wie, że wystarczy, jeśli omota mnie nieufnością, nie będę mógł wytrzymać atmosfery podejrzeń, sam wymyślę zbrodnię, przyznam się, na miły Bóg, przyznam się i poproszę o karę jak o zbawienie. Już teraz rozumiem, że człowiek może załamać się pod ciężarem