– Nigdy wcześniej się tak do mnie nie odzywałaś.
– Bo na nic by to się nie zdało – odparła spokojnie Polinezja, otrzepując okruchy krakersa z lewego skrzydła.
– Nic by doktor nie zrozumiał, gdybym próbowała.
– Ale powiedz coś jeszcze – zawołał doktor podekscytowany i pospieszył do szuflady kredensu, wracając z notesem i ołówkiem. – No to dawaj, tylko nie za szybko i ja będę zapisywać. To jest ciekawe… bardzo ciekawe… coś zupełnie nowego. Podaj mi najpierw ptasie abecadło… ale pomalutku.
W taki sposób doktor dowiedział się, że zwierzęta mają własny język i potrafią się między sobą porozumiewać. I przez całe to deszczowe popołudnie Polinezja siedziała w kuchni na stole, dyktując doktorowi słowa, które zapisywał w notesie. Podczas podwieczorku, kiedy wszedł do kuchni pies Jip, papuga rzekła do doktora:
– Widzi doktor, on teraz mówi do pana.
– Dla mnie to wygląda, jak gdyby drapał się w ucho – odrzekł doktor.
– No tak, ale zwierzęta mówiąc, nie zawsze posługują się ustami – powiedziała papuga podniesionym głosem, unosząc brwi. – Potrafią mówić uszami, nogami, ogonami… czym popadnie. Czasami po prostu nie chcą hałasować. Widzi pan teraz, jak on porusza jedną stroną nosa?
– A co to może oznaczać? – spytał doktor.
– To znaczy: „Nie widzicie, że przestało padać?” – wyjaśniła Polinezja. – Zadaje panu pytanie. Psy prawie zawsze posługują się nosem, gdy chcą o coś zapytać.
Po jakimś czasie, z pomocą Polinezji, doktor opanował język zwierząt na tyle biegle, że mógł rozmawiać z nimi bez tłumacza i rozumieć wszystko, co do niego mówią. Wówczas zrezygnował całkowicie z leczenia ludzi. Jak tylko Handlarz Mięsem dla Kotów rozgłosił, że John Dolittle zamierza zostać lekarzem zwierząt, starsze panie zaczęły przyprowadzać do niego swoje ukochane mopsy i pudle, które przejadły się ciastem, a farmerzy przebywali wiele mil, przywożąc chore krowy i owce. Któregoś dnia przyprowadzono do niego konia pociągowego i ten nieborak był bardzo rad, że znalazł się ktoś, kto potrafi mówić w końskim języku.
– Wie pan co, doktorze – zauważył koń – ten weterynarz za górą nie ma o niczym zielonego pojęcia. Leczy mnie od sześciu tygodni na włogaciznę. A jedyne czego potrzebuję to okulary. Ślepnę na jedno oko. Nie ma najmniejszego powodu, żeby konie nie nosiły okularów tak samo jak ludzie. Ale ten głupek tam za górą nigdy nawet nie spojrzał na moje oczy. Przez cały czas faszeruje mnie wielkimi pigułkami. Próbowałem mu to powiedzieć, ale on nie rozumie ani słowa w końskim języku. Jedyne czego mi potrzeba to okulary.
– Jasne… jasne – odparł doktor. – Zaraz ci jakieś skombinuję…
– Chciałbym taką parę, jak pan nosi… tylko żeby były zielone. One będą chronić mi oczy przed słońcem, gdy orzę nasze pięćdziesięcioakrowe pole.
– Jasna sprawa – zgodził się doktor. – Będziesz miał zielone.
– Wie pan co, doktorze, kłopot w tym, że wszyscy uważają, iż mogą być weterynarzami po prostu dlatego, gdyż zwierzęta nie narzekają. Tak naprawdę, żeby być dobrym lekarzem zwierząt, potrzeba o wiele mądrzejszego człowieka niż do leczenia ludzi. Synowi mojego farmera wydaje się, że o koniach wie wszystko. Och, żeby mógł go pan zobaczyć… Twarz ma tak nalaną, że wygląda, jakby nie miał oczu… a mózgu ma tyle, ile stonka ziemniaczana. W zeszłym tygodniu próbował nakleić mi plaster gorczycowy.
– I gdzie go przykleił? – spytał doktor.
– No nie… nigdzie nie przykleił – odrzekł koń. – Jedynie próbował. Dostał takiego kopa, że wpadł do kaczego stawu.
– Nieźle, nieźle! – pokręcił głową doktor.
– Ja z zasady jestem bardzo spokojnym stworzeniem – odpowiedział koń. – Do ludzi wykazuję mnóstwo cierpliwości… Nie ma powodów do wielkiego halo. Ale już wspomniany weterynarz, stosujący nie ten środek co trzeba, mocno mnie zdenerwował. A kiedy ten rumianolicy cymbał zaczął przy mnie majstrować, nie mogłem dłużej tego znieść.
– Czy chłopiec bardzo ucierpiał w tej przygodzie? – spytał doktor.
– Nie, nie – odparł koń. – Kopnąłem go we właściwe miejsce. Teraz dogląda go weterynarz. A kiedy będą gotowe moje okulary?
– Będą czekały na ciebie w przyszłym tygodniu – odrzekł doktor. – Przyjdź po nie we wtorek… Będziesz widział, jak za dawnych lat. Do zobaczenia!
No i John Dolittle załatwił parę dużych zielonych okularów i koń pociągowy przestał być ślepy na jedno oko, i zaczął znów widzieć, jak wcześniej.
Wkrótce w okolicach Puddleby widok zwierząt domowych w okularach stał się czymś zupełnie naturalnym, a niewidomy koń przeszedł do historii. Podobnie działo się ze wszystkimi innymi zwierzętami, które przyprowadzano do doktora. Jak tylko orientowały się, że doktor potrafi mówić w ich języku, informowały go, co im dolega i gdzie zlokalizowany jest ból i to, oczywiście, znacznie ułatwiało mu skuteczne leczenie.
Po takiej wizycie zwierzęta wracały do siebie i mówiły braciom i przyjaciołom, że w małym domku z wielkim ogrodem mieszkał doktor, który był lekarzem z prawdziwego zdarzenia.
Od tamtej pory ilekroć jakieś zwierzę miało problemy ze zdrowiem, nie tylko konie, krowy i psy, ale także niepozorni mieszkańcy pól, jak badylarki, szczury wodne, borsuki i nietoperze, natychmiast przychodziły do jego domu na peryferiach, tak że jego wielki ogród był prawie zawsze pełen zwierząt próbujących dostać się do niego na wizytę. Tak wiele ich przychodziło, że kazał zrobić sobie różne drzwi dla różnych zwierząt. Nad drzwiami frontowymi kazał napisać – KONIE, nad bocznymi – KROWY, a nad kuchennymi – OWCE. Każdy gatunek miał odrębne drzwi, nawet myszy dostawały się przez specjalny tunel prowadzący do piwnicy, gdzie czekały posłusznie ustawione w szeregu aż przyjdzie do nich doktor. I w ten sposób z biegiem czasu każdy kto żyw w promieniu wielu kilometrów wiedział, kim jest John Dolittle, doktor medycyny. A ptaki, które odlatywały zimą do innych krajów, opowiadały tamtejszym zwierzętom o cudownym doktorze z Puddleby nad rzeką Marsh, który rozumie ich język i pomaga im w ich kłopotach. Takim sposobem John Dolittle zdobył wśród zwierząt na całym świecie sławę i stał się tam bardziej znany niż nawet wśród mieszkańców południowo-zachodniej Anglii.
Doktor był teraz szczęśliwy jak nigdy i bardzo odpowiadało mu jego nowe życie. Pewnego popołudnia, kiedy był zajęty prowadzeniem księgowości, Polinezja, jak niemal zawsze, siedziała cichutko na oknie, patrząc na liście rozwiewane przez wiatr. W którymś momencie wybuchnęła głośnym śmiechem.
– O co chodzi, Polinezjo? – spytał doktor, podnosząc głowę znad księgi rachunkowej.
– Pomyślałam właśnie… – powiedziała papuga, nie przerywając wyglądania przez okno.
– O czym pomyślałaś?
– Pomyślałam o ludziach – odrzekła Polinezja. – Strasznie działają mi na nerwy. Wydaje im się, że są tacy wspaniali. Świat już trwa tysiące lat, nieprawdaż? I jedyna rzecz, jakiej ludzie nauczyli się rozumieć w języku zwierząt to ta, że jak pies macha ogonem, to jest zadowolony. Paradne, prawda? Pan jest pierwszym człowiekiem na świecie, który mówi tak jak my. Och, czasami ludzie okropnie działają mi na nerwy. A jakie miny stroją, mówiąc o „głupawych zwierzętach”. „Głupawe”! Oho! Proszę sobie wyobrazić, że znałam kiedyś arę żółtoskrzydłą, która potrafiła powiedzieć