byłam jeszcze kilka razy. Jednak wtedy bardziej zajmowałam się Wiktorem niż podziwianiem zabytków architektury. Spotykaliśmy się ze sobą półtora roku. W jednym miesiącu przyjeżdżał on, a w kolejnym ja jechałam do Wilna. Chyba zbyt mało czasu spędzaliśmy razem, by się dobrze poznać. Rozstaliśmy się. Nie mogliśmy się dogadać, gdzie w końcu zapuścimy korzenie. On nie chciał zostawiać Wilna, gdzie jego rodzina mieszkała od zawsze, a ja nie wyobrażałam sobie innego miejsca do życia niż Gdańsk.
Gdy spotkaliśmy się ostatni raz, umówiliśmy się, że zastanowimy się nad naszym życiem. Zastanawialiśmy się długo. Nasz kontakt był coraz rzadszy, a potem już ustał zupełnie. Gdy kilka lat później pojechałam do Wilna, by spotkać się z przedstawicielem firmy, w której pracował Wiktor, na jego stanowisku był już zupełnie ktoś inny.
Powiedział mi, że Wiktor się zakochał i przeprowadził do Krakowa. Poczułam lekkie ukłucie w sercu. Dla mnie nie mógł, a może nie chciał tego zrobić. Widocznie nie byliśmy sobie pisani.
Moja mama była chyba bardziej załamana tym rozstaniem niż ja. Zostałyśmy na świecie już tylko we dwie, nie licząc dalszych krewnych, i bardzo chciała, by rodzina się powiększyła. Wiedziałam, że marzy o gromadce wnuków, którym będzie czytała książki, a później lepiła pierogi. Moja mama była stworzona do roli babci. Starałam się na siłę szukać jej zajęcia. Ku mojemu zaskoczeniu, niebawem znalazła je sobie sama.
Mieszkałyśmy z mamą we dwie. Miałyśmy dwupokojowe mieszkanie z wielką kuchnią w starym Wrzeszczu. Zawsze wieczorami siadałyśmy przy stole i rozmawiałyśmy. To była nasza tradycja. Niestety przez moje wyjazdy nasze spotkania przy szarlotce były coraz rzadsze, a potem mama zaczęła wychodzić.
– Znowu gdzieś idziesz? – pytałam. – Mamo, ja czasem zapominam, kto tutaj ma chodzić na randki. – Śmiałam się. Nie brałam wtedy pod uwagę, że moja mama naprawdę może chodzić na randki, traktowałam to jak dobry żart.
Nie wtrącałam się w życie mojej mamy. Ona w moje, w miarę swoich możliwości, również. Z czasem zaczęła wychodzić jeszcze częściej, to na kolację, to do kina, teatru. Kiedyś zadzwoniła, że nie wraca na noc do domu.
– Mamo! – zawołałam z oburzeniem.
– Dziecko, przecież jestem już dorosła.
– Mamo, nawet dorosły może robić głupoty!
– Kochanie, wszystko jest w porządku.
Krótko potem przedstawiła mi Jurka. Swojego przyjaciela. Podobno spotykała się z nim od roku. Bała się mi o nim powiedzieć, bo myślała, że będzie mi przykro, że ona układa sobie życie po raz drugi, a ja wciąż jestem sama.
– Mamo, cieszę się twoim szczęściem.
Naprawdę się cieszyłam. Kilka tygodni później mama wyprowadziła się do Jurka. Oczywiście nie obyło się bez troski o swoją jedynaczkę.
– Jak ty sobie sama poradzisz? Pamiętaj, na obiad zawsze możesz przyjść.
– Mamo!
– Tak, wiem, przesadzam – mówiła, wtulając się w Jurka.
Był naprawdę fajnym facetem.
– Jurek, szkoda że nie masz syna – mówiłam zwykle, gdy się widywaliśmy. – Zainteresowałabym się nim z wielką przyjemnością.
Jurek nie miał dzieci. Był wdowcem od kilkunastu lat. Kiedyś pracował razem z moim ojcem. Nie wiem, czy się znali, ale najwyraźniej w tych dwóch marynarzach było coś, co przyciągało moją mamę jak magnes.
Szczęście było chyba zaraźliwe, bo niedługo po wyprowadzce mojej mamy poznałam Marcina. Dość szybko się do mnie wprowadził, nawet planowaliśmy wspólną przyszłość. Dwoje dzieci, ślub, niekoniecznie w tej kolejności.
Niestety idylla trwała pół roku. U mnie. Bo u mojej mamy trwa do dziś. Zaczęłam zazdrościć jej takiego uczucia. Miłości po raz drugi. Ja do tamtej pory nie skosztowałam jej prawdziwego smaku. Marcin się wyprowadził. Wspólne mieszkanie wszystko zweryfikowało. By z kimś być, trzeba umieć się z nim również nudzić. My nie potrafiliśmy spędzać ze sobą czasu. Nie umieliśmy trwać ze sobą w codzienności. W pewnym momencie zorientowałam się, że razem tylko śpimy. I to nie zawsze, bo czasem ja zasypiałam z książką w dłoni na kanapie w salonie, a Marcin w fotelu przed swoim komputerem, na którym puszczał filmy wojenne. To z tych właśnie filmów, które na początku próbowałam z nim oglądać, znałam Azję. Nie spodziewałam się, że kiedyś do niej pojadę, że poznam inne oblicze Wietnamu, nie tylko wojenne. Że przywiozę stamtąd najbardziej drogocenny skarb mojego życia. Ale do tego czasu musiało upłynąć jeszcze kilka długich lat. Na razie był Marcin, który wyprowadzał się z mojego mieszkania i ja, zupełnie sama. Sama w dwupokojowym mieszkaniu z pustą połową szafy i z białym śladem na ścianach po obrazkach, które były chłopak zabrał ze sobą.
Przez pierwsze dwa dni niczym bohaterki komedii romantycznych leczyłam się lodami i winem. Białe wino i lody kawowe oraz cytrynowe. Zabójcze połączenie. Pomagało, ale na krótko.
3
Kwiat jest po to, by go zerwać, dziewczyna po to, aby z nią flirtować
Dużo lepszym lekarstwem na moją samotność była Afryka. Pomogła mi zdecydowanie na dłużej. Miałam spontaniczny plan wejścia na najwyższą górę tego kontynentu. Pozornie Kilimandżaro nie ma zbyt wiele wspólnego z tą historią… Ale jednak. Zdecydowałam się na tę daleką podróż zupełnie sama. Często tak podróżowałam. Śmiałam się zawsze, że lubię spędzać czas w swoim własnym towarzystwie. O Afryce marzyłam od zawsze. Tuż po rozstaniu z Marcinem zarezerwowałam last minute i wsiadłam w samolot. Najpierw do Amsterdamu, potem do Tanzanii. Krótki nocleg w małym hoteliku i następnego dnia wyruszałam zdobywać szczyt Kilimandżaro. Wspinałam się w towarzystwie dwóch Francuzów, którzy całą drogę wyznawali sobie miłość, włoskiej zakonnicy, która zakasując spódnicę, zawsze szła w czołówce, i pary nie wiadomo skąd, bo całą drogę nie odzywali się do nikogo oprócz siebie i to głównie szeptem. Nieważne, dla mnie miała to być wyprawa życia.
Całą wycieczką opiekowali się tubylcy. Nieśli nam plecaki, rozbijali namioty i gotowali jedzenie. Zagrzewali do walki z naturą.
U stóp Kilimandżaro zatrzymaliśmy się na chwilę. W księdze pamiątkowej, leżącej tuż przy wyjściu na szlak, przeczytałam wpis innej Polki.
„Tuż u podnóża wielkiej góry powiedziałam TAK. To najszczęśliwszy dzień mojego życia! Kocie, kocham cię! Aneta”.
Poniżej, innym charakterem pisma:
„LOVE XXX – Twój Kot”.
Uśmiechnęłam się. Pamiętam, że napisałam wtedy „Wszystkiego najlepszego”. Dorysowałam dwa serduszka. Napisałam też coś o tym, że jedni się cieszą, że są razem, a inni przyjeżdżają leczyć złamane serce. Przyznałam się sama sobie, że też bym chciała, by ktoś napisał do mnie „LOVE – Twój Kot”. Może lakonicznie, może mało romantycznie… Na pewno z fantazją. Oświadczyny u podnóża wielkiego wulkanu. Prawdopodobnie uklęknął, wyciągnął pierścionek, spytał „czy wyjdziesz za mnie?”, ona odpowiedziała „tak”, po czym weszli na wielką górę w asyście przewodnika i tragarzy, którzy śpiewali im afrykańskie piosenki.
Zatęskniłam za uczuciem szczęścia.
Do tej pory mam przed oczami tamte słowa. Zapamiętałam tę chwilę dokładnie, bo chyba jednak – daleko od domu – dotarło do mnie, że niesamowicie tęsknię