Adrian K. Antosik

Szeregowiec


Скачать книгу

uśmiechając się zalotnie – mam wolny wstęp do twojego pokoju. Przynajmniej przez pewien czas.

      – To znaczy?

      – Dopóki nie stwierdzę, że możesz już mieszkać samodzielnie – odparła chichocząc.

      Sam nie wiem, dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że jeszcze przez długi czas będę pod jej kuratelą.

      – No, nie ma czasu do stracenia. Dostaliśmy małe zadanie nad jeziorem. Musimy się pospieszyć, zbieraj się – mówiąc to skierowała się do wyjścia.

      – A ty gdzie idziesz?

      Obróciła głowę w moim kierunku puszczając do mnie oczko i powiedziała:

      – Do mojego pokoju naprzeciwko.

      Nim zdążyłem zapytać o cokolwiek zniknęła za drzwiami. Poderwałem się z łóżka, żeby jak najszybciej się zebrać. Po dziesięciu minutach stałem już na korytarzu. Spojrzałem na drzwi po przeciwnej stronie, na których odczytałem imię mojej opiekunki, nim z sykiem otworzyły się i stanąłem twarzą w twarz z Lucze. Jej czarne oczy lśniły radośnie. Bez słowa skinęła na mnie ręką. Ruszyliśmy korytarzem przed siebie. Zatrzymaliśmy się na jego końcu przy dwuskrzydłowych drzwiach. Dziewczyna przyłożyła rękę do panelu po prawej stronie. Coś kliknęło, a drzwi się rozsunęły. Weszliśmy do małego pomieszczenia.

      – Gdzie my jesteśmy?

      Nim mi odpowiedziała, poczułem delikatne szarpnięcie i zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Rozejrzałem się po wnętrzu windy. Po chwili znów coś szarpnęło. Drzwi stanęły otworem. Weszliśmy do ogromnego pomieszczenia wielkości dwóch pełnowymiarowych boisk do piłki nożnej.

      – Jesteśmy w garażu, jak to się w twoich czasach nazywało.

      – Tak, w moich czasach każdy miał coś takiego w domu – odparłem ironicznie.

      Dziewczyna przekrzywiła głowę i przez krótką chwilę wpatrywała się we mnie, jakby chciała się przekonać, czy mówię prawdę. Odchrząknąłem.

      – Jakoś tak tu pusto jak na garaż – powiedziałem – żadnych maszyn, narzędzi, komputerów i innych gadżetów rodem ze „Star Treka”.

      Dziewczyna roześmiała się radośnie.

      – Odwieczni zaprzestali produkcji maszyn, aktualnie mamy na chodzie dwie. Te stojące po lewej stronie, poza tym wszystkie pozostałe fantastyczne gadżety nadają się jedynie do naprawy i są w magazynie – mówiąc to wskazała prawą stronę gdzie były wielkie, zamknięte drzwi.

      Rzuciłem tylko na nie okiem, by zaraz znów wrócić wzrokiem do dwóch pięknych maszyn, z wyglądu przypominających harleye, stojących na specyficznych stojakach. Najdziwniejsze jednak było to, że nie miały kół. Spojrzałem pytająco na Lucze. Dziewczyna uśmiechnęła się, podchodząc do tej stojącej dalej od windy.

      – Rób to, co ja.

      Mówiąc to położyła prawą dłoń na pulpicie tuż pod kierownicą. Nagle coś zawarczało, silnik zaskoczył. Z sykiem puściły zaczepy, w których stał pojazd. Lucze popchnęła unoszący się nad ziemią „motor przyszłości”, jak go w myślach nazwałem. Następnie wskoczyła na skórzane siedzenie. Pod jej ciężarem harley delikatnie zbliżył się ku ziemi, by zaraz powrócić z powrotem do poprzedniej pozycji.

      – One unoszą się w powietrzu.

      – Cuda techniki – uśmiechnęła się.

      – W moich czasach miały jeszcze kółka. Sam miałem takiego starego komarka… – mówiąc to uruchomiłem drugi pojazd. – Dokąd jedziemy?

      – Nad takie duże jezioro, podróż zajmie nam około pół godziny. Jedź za mną.

      Z rykiem silników ruszyliśmy pędem przed siebie, maszyna okazała się tak samo prosta w obsłudze jak mój stary motor. Z każdą chwilą pędziliśmy coraz szybciej przez długie pomieszczenie. Ogromna brama na drugim końcu coraz bardziej się przybliżała, zrównałem się z Lucze i zerknąłem na nią z niepokojem. Musiała to zauważyć, ponieważ roześmiała się beztrosko.

      – Zaraz się zacznie otwierać – krzyknęła.

      Jakby na potwierdzenie jej słów skrzydła powoli zaczęły się rozsuwać. Niczym wichura przelecieliśmy przez na wpół otwartą bramę. Uderzyło mnie świeże, orzeźwiające powietrze. Wszystko wydawało mi się tu jakby bardziej zielone i wyraźne. Mknęliśmy po szerokiej równinie, na której źdźbła trawy niczym fale na morzu poruszały się w rytm powiewów wiatru. Gdzieś na horyzoncie widziałem jakby ciemniejszą zieleń i trochę brązu, jednak byliśmy za daleko, żebym mógł określić co dokładnie tam się kryje. Delikatnie uniosłem się, ściskając mocniej kierownicę. Obróciłem głowę, żeby zobaczyć skąd wyjechaliśmy. Za moimi plecami wznosiła się wysoka góra z płasko ściętym wierzchołkiem. Sam nie wiem dlaczego, ale na jej widok nasunęła mi się wizja wulkanu. Pomimo wysiłków nie dostrzegłem już bramy, przez którą wyjechaliśmy ani żadnych zabudowań. Jej zbocza były porośnięte bujną roślinnością. Nie dostrzegłem też chociażby wydeptanych dróg świadczących o tym, że ktoś mógł zamieszkiwać tę okolicę. Odwróciłem się z powrotem do kierunku jazdy. Kątem oka zerknąłem na maszynę mknącą nad ziemią.

      – Nie dziwię się, że nie ma tu żadnych dróg.

      – Co mówiłeś – krzyknęła Lucze.

      – Dokąd jedziemy?

      – Tam.

      Mówiąc to wskazała przed siebie. Podążyłem wzrokiem we wskazanym kierunku. Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem tam stojącą wysoką latarnię. Z każdą chwilą stawała się coraz większa. Zatrzymaliśmy się tuż u jej podnóży. Zsiadłem ze swojej maszyny i uniosłem głowę spoglądając w górę. Budynek był cały wykonany z cegły. Na każdym piętrze niewielkie okienka, a na samym szczycie czyste szyby migotały w jasnym słońcu. Podeszliśmy do drzwi, dziewczyna położyła dłoń na czytniku sprytnie umieszczonym we wgłębieniu tak, iż nie rzucał się od razu w oczy. Drzwi ze skrzypnięciem otworzyły się na oścież. Zerknąłem na nią pytająco.

      – Wchodź, nie krępuj się.

      – Co to właściwie jest – spytałem przechodząc przez próg. – Latarnia morska na środku równiny?

      Dziewczyna roześmiała się słodko idąc za mną.

      – To miał być bardziej symbol niż użyteczna budowla – odparła, gdy powoli zaczęliśmy wspinać się po schodach. – To ostatnie światło nadziei, które miało nas kierować ku odrodzeniu rasy ludzkiej. Pod tą budowlą jest umieszczony „przetrwalnik”.

      – Co jest tam umieszczone?

      Lucze zachichotała jak mała dziewczynka:

      – Takie jak ja – odparła – widzisz, tam zostali zahibernowani ostatni ludzie, którzy z biologicznego punktu widzenia mogli się rozmnażać.

      – Dziwnie to zabrzmiało – odparłem – z biologicznego punktu widzenia… Skoro mogli to czemu się nie rozmnażali?

      – Bo to same kobiety – odparła krótko.

      Zaniemówiłem, gdy w końcu wyszliśmy na sam szczyt latarni i to nie bynajmniej z tego powodu, że pode mną miały się znajdować kobiety w mrożonkach. Rozejrzałem się dookoła siebie nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. Znajdowaliśmy się na środku olbrzymiego morza traw, które okalały lasy ledwo zarysowujące się na linii horyzontu. Z tego miejsca dostrzegłem górę, z której wyruszyliśmy, a po przeciwległej stronie dostrzegłem coś srebrzącego się. Długo wpatrywałem się w tamto miejsce, nie mogąc sobie uzmysłowić, na co właściwie patrzę. Gdy poczułem delikatny dotyk dłoni Lucze na ramieniu wzdrygnąłem się mimowolnie.

      – Co tam jest?