ucichła, wróciło też światło. W domu panowała cisza.
Dorth’ak leżał na plecach, z tosterem na twarzy, zawinięty w kaftan bezpieczeństwa z folii spożywczej. Gorth’ak spoczywał pod ścianą, mamrocząc coś pod nosem. Tułów wraz z ramionami wciśnięty miał w bęben pralki – wolałem nie wiedzieć, co stało się z resztą mechanizmu. Banshee była nieprzytomna, a na jej ślicznym policzku i czole widniały ślady wielokrotnego spotkania z żelazkiem. Tylko Sandera Gecko nigdzie nie widziałem.
Coś poruszyło się za moimi plecami. Spojrzałem przez ramię.
– Spokojnie – olbrzymi wąż przemówił głosem Aainy. – Już dobrze.
Uznałem, że lepszego momentu na omdlenie już nie będzie, i padłem bez czucia.
Utwory Briana były zwykle zwarte i przejrzyste. Kiedy opowiadałem tę historię, też chciałem, by taka była. Czy mi się udało, oceńcie sami. Pamiętajcie, że on był geniuszem. Ja jestem jedynie ukochanym bratankiem tego geniusza. O czym zresztą przekonałem się za późno.
Brian szczególnie unikał ciągnących się w nieskończoność finałów. Pozwólcie, że i w tym względzie pójdę jego śladem.
Nie wiem, co S.I.mon zrobił z Sanderem Gecko. Wiem natomiast, że kiedy półtorej godziny później odzyskałem świadomość, w domu czekał agent McFarlane – wezwała go Aaina – a mafioso ze swoją paczką siedzieli już grzecznie w policyjnym wozie. Wolę się nawet nie domyślać, w jaki sposób S.I.mon wyciągnął z Gecko zeznania; grunt, że gangster nie miał zbyt różowych perspektyw na przyszłość.
Po moim przebudzeniu Sengupta nie przypominała już monstrualnej hybrydy kobry z anakondą. Siedziała przy mnie i z zatroskaną miną pilnowała, żebym miał na czole zimny okład. Czemu mi nie powiedziała, że jest nāgą – indyjską boginką zdolną do przyjmowania kształtu kobiety lub węża? Może ona też od czegoś uciekała. A może oczekiwała, że sam się domyślę – przecież musiał istnieć jakiś powód, dla którego taka ślicznotka wciąż była sama?
– Przerażam cię? – zapytała, gdy poczułem się lepiej.
Wciąż pachniała kardamonem i kolendrą i wciąż miała najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.
– Trochę – odparłem. – Ale nie dość.
Czas najtrudniejszej rozmowy przyszedł na koniec. Gdy zniknął już McFarlane, gdy w domu na powrót zagościł spokój. Poczułem to samo mrowienie, co pierwszego dnia, gdy jeszcze nie wiedziałem, że ktoś mnie czujnie obserwuje.
– Uratowałeś mi życie, S.I.mon – powiedziałem.
Odchrząknął, jakby zakłopotany, że go przyłapałem.
– Powinieneś był mi powiedzieć – wymamrotał. – Że te wszystkie listy do Briana były od ciebie. Że nigdy tak naprawdę go nie opuściłeś.
Nie będę przytaczał słów, które później padły. Wystarczy, żebyście wiedzieli, że było ich niemało i koniec końców poryczałem się jak stara baba, a S.I.mon tak się wzruszył, że uruchomił mu się program diagnostyczny i trzeba było biedaka zresetować.
Kiedy patrzę wstecz, widzę masę błędów i pomyłek, dziesiątki złych wyborów. A jednak nie mogę powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta – to dzięki tym błędom jestem tu, gdzie jestem. I wierzę, że gdzieś tam Brian przygląda mi się, kiwa głową, uśmiecha nieco cwaniacko. A potem swoim oraz S.I.mona zwyczajem sięga po adekwatne przysłowie.
– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – mówi.
I ma rację.
Póki śmierć nas nie rozłączy
Fragment wstępu do biografii Rufusa i Anny Eisenbergów, „Póki śmierć nas nie rozłączy”, autorstwa Daniela Coté (Berlin, Bruno Gmünder Verlag, rok 2099):
Odłóżmy na bok encyklopedyczne definicje i zastanówmy się przez moment nad istotą słowa wirus. Czy mówiąc „wirusy”, mamy dziś na myśli takich masowych morderców ludzkości jak grypa, HIV czy CLEV? A może chodzi nam o złośliwe oprogramowanie, zdolne niszczyć sprzęt i wprowadzać informatyczny zamęt? Czy obecnie – w chwili gdy zarówno znane ludzkości choroby, jak i próby elektronicznego sabotażu nie stanowią już dla nas większego zagrożenia – słowo „wirus” nie stanie się archaizmem, przeżytkiem?
Jest to niebezpieczna pokusa i historię Rufusa oraz Anny Eisenbergów powinniśmy potraktować jako ostrzeżenie. Pamiętajmy, że wirus, według łacińskiego źródłosłowu, to jad, trucizna. A trucizny mogą przybierać wiele form. Nie oszukujmy się – nie wygraliśmy wojny z wirusami, bowiem jest to wojna z naturą, z ewolucją i z nami samymi.
Środa, 03 września 2098, godzina 21:00.
Kochaliśmy się na podłodze, na włochatym dywaniku, w świetle trzech stojących na stoliku świec. W pokoju wciąż czuć było zapach spaghetti po bolońsku, a usta Anny miały cierpko-słodki posmak czerwonego wina.
– Tak – wymruczała mi do ucha, kiedy ścisnąłem ją za biodra. – Nie przestawaj.
Płakała, ja zresztą też. Chciwie syciliśmy się swoimi ciałami, całowaliśmy niecierpliwie, niemal rozpaczliwie. Dreszcze, które towarzyszyły pieszczotom, były równie silne jak wtedy, gdy robiliśmy to po raz pierwszy, w niedużym pensjonacie, w którymś z tych polskich nadmorskich miasteczek: Rewalu, Pobierowie czy Dziwnowie.
– Kocham cię – wykrztusiłem. – Kocham cię, kocham cię, kocham cię…
Deszcz, tłukący rytmicznie o parapet, odgradzał nas od całego świata. Liczył się tylko ten pokój, smak skóry, zapach potu, gorąca rozkosz zbliżenia, jej jęki – znajdujące drogę prosto do moich uszu – i czysta fizyczność splecionych ciał. I myśl, przerażająca, obezwładniająca, ale i podniecająca myśl, że to nasz ostatni raz.
– Nie przestawaj – poprosiła, obejmując moją szyję ramionami. Po policzkach ciekły jej łzy, oddychała głośno i szybko. – Nie przestawaj, kochany.
Poczułem, jak pręży się pode mną, jak jej plecy wyginają się w łuk. Krzyknęła głośno, rozdzierająco, paznokciami rozdrapując mi plecy do krwi, po czym wpiła się ustami w moją szyję, całowała mokre policzki, gładziła moje ramiona jak parę ukochanych pupili.
Musiałem przysnąć w jej objęciach. Obudził mnie szum wody wlewanej do wanny.
– Już czas. – Anna przykucnęła obok, pocałowała mnie w ramię.
Próbowała się uśmiechać, ale widziałem po jej oczach, że jest przerażona. Przytuliłem ją i z całych sił próbowałem się nie rozryczeć.
– Będzie dobrze – wyszeptała. – Wszystko będzie dobrze.
Poszliśmy do łazienki. Na taborecie czekała już butelka wina i dwa kieliszki, wanna była pełna. Taflę wody pokrywała gruba warstwa piany, a jaśminowa sól do kąpieli skutecznie zabiła zapaszek detergentów i chemicznych podgrzewaczy.
Dłoń mi się trzęsła, gdy napełniałem kieliszki, trochę wina pociekło na podłogę. W końcu wszedłem do wanny i oparłem się plecami o akrylową ściankę. Anna poszła moim śladem i moment później siedzieliśmy w ciepłej wodzie, z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. Czułem gładką skórę jej pleców na moim torsie; pocałowałem ją w kark i wsadziłem nos we włosy pachnące brzoskwiniami.
– Kocham cię – powiedziałem. – Zawsze będę cię kochał.
Później