Karol May

Old Surehand t.1


Скачать книгу

nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście diablo nieostrożni. Palicie ogień, który czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać was jeszcze o dziesięć mil dalej! Gdyby na moim miejscu było pół tuzina czerwonoskórych, mogliby was w ciągu minuty pogasić. To jasne. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Dokąd wy właściwie zmierzacie, chłopcy?

      – Nad Rio Pecos.

      – To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy natknęliście się może na obóz wojskowy o kilka godzin drogi do Mistake Canyon?

      – Nocowaliśmy tam.

      – Czy żołnierze są tam jeszcze?

      – Tak.

      – To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę do nich pojechać, chociaż już raz tam byłem. Potrzeba mi ich pomocy. Opowiem wam o tym, ale najpierw pójdę po konia. Kiedy poczułem dym, zostawiłem go, aby łatwiej was podejść. Zaraz wrócę.

      Przeskoczył przez potok i zniknął, a moi towarzysze stali osłupiali ze zdumienia. Kiedy nieco ochłonęli, zaczęli się rozpływać w zachwytach nad nim, ja zaś milczałem w dalszym ciągu. Koń mój leżał na ziemi, a że w tej pozycji nie mógł się paść, zawołałem: sziszi! Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.

      Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za uzdę. Przeskoczył z nim potok i puścił go wolno, a sam usiadł przy ognisku i rzekł:

      – Ognisko jest właściwie za duże, ale ponieważ dopiero co przyszedłem i wiem, że okolica jest bezpieczna, może się na razie palić. Jak długo chcecie tu zostać?

      – Tylko przez tę noc.

      – Zostaniecie tu jeszcze jutro i na następną noc.

      – Dlaczego?

      – Zaraz wam powiem. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kim wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia.

      Parker wymienił nazwiska, a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:

      – A tamten to Mr Charley, uczony, poszukiwacz grobów indiańskich.

      Leżałem nadal spokojnie. Old Wabble spojrzał na mnie i rzekł:

      – Grobów indiańskich? To szczególne zajęcie! Ale także westman?

      – Nie – ciągnął Parker. – Strzelał dzisiaj trzy razy na próbę i chybił na dwadzieścia kroków.

      – Hm, znam to, widziałem takich badaczy, jacy przyjeżdżali na sawanny, by pisać książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał wziąć do ręki noża ani strzelby. Na nic im te wszystkie mądrości, to jasne. A teraz zadam wam jedno pytanie, Parker. Czy chcielibyście zdobyć kilka tuzinów skalpów indiańskich?

      – Czemu nie? O jaki szczep chodzi?

      – O Komanczów.

      – I owszem, Mr Cutter. Czy to łatwa sprawa?

      – Nie bardzo. Można przy tym porządnie oberwać. Czy się boicie?

      – Nie, lecz zwykłem grać w otwarte karty. Uważam, że powinniście nam powiedzieć, o co chodzi.

      – Czy słyszeliście nazwisko Old Surehand [Surehand (ang.) – Pewna Ręka.]?

      – Oczywiście, wszyscy go znamy ze słyszenia. To najlepszy strzelec na całym Dzikim Zachodzie.

      – No, to może przesada. Kula jego wprawdzie nigdy nie chybia, ale Winnetou i Old Shatterhand strzelają co najmniej tak samo pewnie. Poznałem Old Surehanda niedawno i mam dla niego wiele szacunku. Rozstaliśmy się, bo ja musiałem się udać w okolice fortu Santon, on zaś podążył nad Rio Pecos, aby odszukać tam Winnetou i poznać się z nim i z Old Shatterhandem. Wkrótce po naszym rozstaniu dowiedziałem się, że Komancze wykopali topór wojenny. Old Surehand nie wiedział o tym, a że droga jego prowadziła ich szlakiem, znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. Zawróciłem czym prędzej, aby go ostrzec. Bez trudu go odnalazłem, gdyż wiedziałem, którędy zamierzał jechać. Niestety, mieliśmy diabelnego pecha. Rozmawialiśmy ze sobą nie dłużej niż kwadrans, kiedy zaskoczyła nas gromada Komanczów.

      – Do stu piorunów! A dużo ich było?

      – Przeszło stu.

      – A was tylko dwóch? I mimo to zdołaliście umknąć?

      – Ja tak, ale on nie zdążył – odrzekł Old Wabble i na jego twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. – Tak, wziąłem nogi za pas. Opór by się na nic nie zdał i Old Surehand poddał się dobrowolnie. Widziałem, że nie był ranny. Teraz muszę go odbić.

      – To trudne i niebezpieczne zadanie.

      – Wiem o tym dobrze, ale czy mam zostawić na łasce losu dzielnego myśliwego? Przyszli mi od razu na myśl dragoni obozujący za Mistake Canyon i jadę, by ich sprowadzić na pomoc.

      – Ale czy zdążycie?

      – To prawda, że trzeba działać błyskawicznie. Napad nastąpił o brzasku. Koń musi przez noc wypocząć, a więc dotrę do żołnierzy dopiero jutro wieczorem. Gdyby nawet zgodzili się jechać zaraz, potrwa ze dwa dni, zanim przybędziemy na miejsce, gdzie Komanczów pewnie już nie zastaniemy. Będziemy musieli ich ścigać i to znów zabierze nam ze dwa dni. Tymczasem mogą skończyć z Old Surehandem, ale niestety, nie widzę innego sposobu ocalenia go. Liczę przy tym na was, Mr Parker.

      – Jak to?

      – Komendant da mi pewnie tylko część swoich ludzi, więc proszę was, żebyście tu zostali, dopóki nie przybędę z nimi pojutrze. Potem przyłączycie się do nas. Dziesięciu westmanów i dziesięć dobrych strzelb to znaczna pomoc.

      – O ile znam towarzyszy, wszyscy się na to zgodzą. Obawiam się tylko, czy nie przybędziemy za późno. Czy nie moglibyśmy spróbować tej sztuczki sami, bez wojska? Zyskalibyśmy przynajmniej dwa dni. Zastanówcie się nad tym, sir.

      Old Wabble potoczył dokoła badawczym wzrokiem. Wynik przeglądu musiał być nieszczególny, gdyż na jego twarzy pojawił się wyraz zwątpienia.

      – Mam wiele szacunku dla waszej gotowości, sir – powiedział – ale tu idzie o niebezpieczne przedsięwzięcie. Czy ci ludzie zechcą ryzykować życie dla obcego człowieka, choćby nim był sam Old Surehand?

      – Hm. Zapytajcie ich sami, Mr Cutter.

      Old Wabble zaczął pytać każdego z osobna, ale tylko Parker i Hawley odpowiedzieli mu z zapałem. Widoczne było, że inni, chociaż mówili „tak”, obawiali się niebezpiecznego przedsięwzięcia.

      – Well – rzekł stary, skinąwszy głową. – Wiem teraz, jak sprawa wygląda! – I wskazawszy na mnie, dodał: – Ten starożytnik, pakujący kulę o dwadzieścia kroków od celu, oczywiście na nic nam się nie przyda. Gdybyśmy mieli choćby kilku zdecydowanych i doświadczonych zuchów, wyprawa nie byłaby aż tak ryzykowna. Trzeba mi takich ludzi, jakim mógłbym bezwzględnie zaufać. Przypomnijcie sobie, jak to Old Shatterhand i Winnetou bez żadnej pomocy dokonywali rzeczy o wiele niebezpieczniejszych. Przyszło mi najpierw do głowy odnaleźć Winnetou, ale nie wiem, w którym miejscu nad Rio Pecos należy szukać szczepu Meskalerów i…

      Urwał. Mój ogier, lubiący trzymać się osobno i nieznoszący przy sobie obcych koni, rzucił się na wierzchowca Old Wabble’a, który zanadto zbliżył się do niego. Konie w jednej chwili zwarły się ze sobą, gryząc się i wierzgając.

      – A to co za bezczelna szkapa rzuca się na mojego konia?! – zawołał stary, zrywając się z miejsca.

      Podbiegł i chwycił karego za cugle,