będziecie się mogli przekonać, że jestem prawowitym właścicielem konia i tych wszystkich rzeczy.
– Gdybyśmy byli sami, może by udało ci się wymigać. Uwierzylibyśmy ci na słowo, że książka z perskimi wierszami jest notatnikiem zawierającym stenogramy. Na szczęście jednak ten gentleman rozumie i czyta po persku.
– Kłamstwo! To indywiduum ubrane w niebieskie płótno nie może znać perskiego języka!
– Indywiduum ubrane w niebieskie płótno? Łotrze, bądź grzeczniejszy! Gdy ci wymienię jego nazwisko, zdechniesz z prze rażenia.
– No, jestem ciekaw. Sam zapewne nie śmie go wymówić.
– Co? – Old Shatterhand wstydziłby się swego nazwiska?
– To indywiduum – Old Shatterhandem? Ha, ha, ha!
Zaśmiał się na całe gardło. Oburzyło to Jima tak dalece, że podniósł nogę, by go kopnąć. Odsunąłem go jednak i rzekłem:
– Szkoda psuć sobie krew dla tego człowieka! Wkrótce dowie się, kim jestem. Od tej chwili nie zaszczycimy go już ani jednym słowem. Gdyby zeznał prawdę, obeszlibyśmy się z nim łagodnie. Obecnie zeznanie jest już niepotrzebne.
– Święta racja, sir! Nie wierzyć, żeś Old Shatterhand! Już to, żeś go uderzeniem pięści zwalił z konia, powinno mu posłużyć za dowód wystarczający. Spójrz, łotrze, oto niedźwiedziówka, a oto sztucer Henry’ego. Kto wobec takich argumentów ma jeszcze wątpliwości, ten jest niespełna rozumu!
Nieznajomy rzucił okiem na obydwie strzelby, potem spojrzał na mnie. Zaczęło mu świtać w głowie, że nierozsądnie przeczył i kłamał. Ja zaś obojętnie rzekłem do Snuffles:
– Przywiążemy go do konia i ruszymy z powrotem po jego śladach. Wkrótce okaże się, w jaki sposób zdobył przedmioty. Mam również nadzieję, że niezadługo będzie świadkiem mej rozmowy z właścicielem konia. Oczywiście, prowadzić ją będziemy w języku perskim.
Jeńcowi krew uderzyła do głowy. Było to dowodem, że istotnie sprawa dotyczy Persa lub osoby, której nieobca jest Persja. Włożyliśmy znalezione przedmioty do kulbaki i podniósłszy jeńca, przywiązaliśmy go mocno do konia. Broń odebraną trzymali Snuffles, z wyjątkiem handżara, który schowałem za pas. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy ku Beaver-Creek. Jechałem na przodzie, za mną Jim i Tim, między nimi nieznajomy.
Miałem plan dosyć ryzykowny i niebezpieczny. Słowa nieznajomego o Komanczach nie były chyba wyssane z palca. Mogły zawierać odrobinę prawdy. Dlatego, skoro wjechaliśmy w las, wyprzedziłem towarzyszy podróży, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Musiałem zdwoić uwagę. Trzeba było natężać wzrok, aby nie stracić z oczu śladów. Ponadto musiałem się strzec, aby nieprzyjaciel nie zjawił się niespodzianie. Z tych względów nie mogliśmy jechać zbyt szybko, jakkolwiek należało się śpieszyć, gdyż każda zwłoka mogła zaszkodzić okradzionemu właścicielowi konia, o ile, oczywiście, znajdował się w niebezpieczeństwie.
Na szczęście, nie przytrafiło się nic złego. Dotarliśmy nad Beaver-Creek przed upływem dwóch godzin.
Rzeka nie była tu głęboka. Dojrzeliśmy ślady na przeciwległym brzegu, ale gdzie były ślady prowadzące ku rzece z tej strony?
– Do wszystkich diabłów! Cóż teraz poczniemy? – spytał Jim. – Ta bestia musi nam powiedzieć, w jaki sposób przeprawiła się przez rzekę. Zmusimy go do tego!
Spojrzawszy na jeńca przelotnie, wyczytałem w jego oczach błysk zadowolenia. Myśl, żeśmy bezpowrotnie stracili ślady, dodała mu otuchy. Przedwcześnie się jednak radował. Odnalezienie ich nie przedstawiało żadnej trudności. Chodziło o ustalenie, w którym punkcie przeprawił się przez rzekę. Zsiadłem z konia i wszedłem do wody wolno, ostrożnie, by jej nie mącić. Była czysta, nie sięgała wyżej metra, mogłem więc dojrzeć dno. Gdy wytężyłem wzrok w kierunku przeciwległego brzegu, zobaczyłem na dnie wyraźne ślady kopyt. Wynikało stąd, że dla zmylenia tropu spory szmat drogi przebył wodą. Skinąłem na braci, aby mi podali konia.
Twarz jeńca zasępiła się. Znowu stracił nadzieję. Spoważniał i spochmurniał, i można było poznać, że rozgrywa się w nim jakaś walka.
Ślady prowadziły wzdłuż rzeki, potem skręciły nagle pod kątem prostym na prawo i wbiegły w gęsty las. Poprzez drzewa doszły do strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle się urywały. Po drugiej stronie strumienia trawa była mocno wdeptana w ziemię. Zsiadłem z konia i zacząłem badać dno. Po chwili ujrzałem ślady kopyt.
– Mam wrażenie, że na tamtym brzegu popasali jacyś jeźdźcy – rzekł Jim do brata.
– Yes! – brzmiała odpowiedź.
– Któż to mógł być? Sądzi pan, że będzie to można ustalić, Mr. Shatterhand?
– Mam nadzieję. Ustalenie, kto tu był przed dwiema godzinami, jest dla nas rzeczą bardzo ważną – odparłem.
– Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj się, sir, ale sądzę, że więcej czasu upłynęło! Niech pan spojrzy na trawę. Jest bardzo zgnieciona. Przypuszczam, że obozowali tu przez całą noc.
– Jestem tego samego zdania.
– Doskonale! W takich razach jednak trawa nieprędko się podnosi. Dlatego sądzę, że miejsce to opuszczone zostało wcześniej niż przed dwiema godzinami.
– Racja. Mam jednak wrażenie, że pan nie wszystko wziął pod uwagę. Po ludziach, którzy tu obozowali od wczorajszego wieczora, przybyli inni, i ci właśnie ruszyli stąd przed dwiema godzinami.
– Inni? Więc pan przypuszcza, że obozowały tutaj dwie oddzielne grupy?
– Bez wątpienia.
– W takim razie może pan będzie łaskaw pomóc nieco mym słabym oczom?
– Chętnie. Ale teraz muszę przejść na przeciwległy brzeg strumienia. Wy zostaniecie tutaj, gdyż nie chciałbym, byście zatarli ślady.
Przeskoczyłem przez wąski strumień. Zbadawszy opuszczony obóz, poleciłem braciom, aby przybyli do mnie wraz z jeńcem i moim wierzchowcem.
– Czy mogę wraz ze starym Timem zbadać również te ślady? – zapytał Jim. – Jestem bardzo ciekaw, czy potrafimy tak czytać ze śladów jak pan. Byłaby to rozkosz prawdziwa!
– Nie mam nic przeciwko temu – odparłem. – Sprawa nie nastręcza trudności dwóm tak wybitnym jednostkom jak bracia Snuffles.
Zsiedli z koni i zaczęli przyglądać się śladom. Z prowadzonej półgłosem rozmowy wyniosłem wrażenie, że doszli do zgodnej konkluzji. Po chwili Jim rzekł:
– Stoimy przed zagadką, którą niełatwo rozwiązać. Jeśli Old Shatterhand twierdzi, że obozowały tu dwie różne grupy, nie myli się z pewnością. Cóż to za druga grupa?
– Ruszyła za pierwszą.
– Ale gdzież są jej ślady? Nie widać ich.
– Przecież ciągną się przed waszym nosem. Skąd przybyli ci ludzie, którzy tu obozowali, i dokąd ruszyli?
– Przybyli z południa; ruszyli na zachód. Ślady są wyraźne, innych nie ma.
– To właśnie pomyłka.
– Pomyłka?
– Przyjrzyjcie się kątowi, jaki tworzą. To przecież nieprawdopodobne, aby westmani tak nadkładali drogi. Ruszyli stąd na zachód, należy więc przypuszczać, że przybyli od wschodu.
– Well. Czyż nie dostrzega pan swym bystrym spojrzeniem, że przybywają od południa?
– Przecież do nie ich ślady!
– Ach!