Jacek Baliński

To nie jest hip-hop. Rozmowy


Скачать книгу

to dużo sprawniej, a w dodatku więcej niż ja siedział przy robieniu muzy z Wacem. Miałem zbyt dużo galimatiasów zewnętrznych, których musiałem pilnować, żeby móc się w pełni poświęcić nagrywkom. Przy „Drodze” już to się zmieniło i to ja napisałem wszystkie refreny, zaprosiłem gości i wybrałem bity.

      A jak było z Trylogią? Dlaczego właściwie rozbiliście ten materiał na trzy EP-ki? Dużo chyba pojawiło się głosów w stylu, że „chcecie przyciąć hajs na słuchaczach”.

      W naszym przypadku w rapie nigdy nie chodziło o hajs. Może się to wydawać nieprawdziwe, ale nie interesuje mnie, co ludzie o tym myślą. W przypadku Trylogii chcieliśmy po prostu znaleźć jakąś ciekawą formę, żeby urozmaicić słuchaczom przygodę z Hemp Gru. Wpadłem na ten pomysł któregoś dnia podczas pisania tekstu. Doszedłem do wniosku, że trzecia płyta nie może się nazywać inaczej niż JLB, ponieważ to jest hasło, w którym zawierają się nasze wartości i którym posługujemy się od samego początku. Temat ten był na tyle obszerny, że uznałem, że lepiej będzie w krótkich odstępach czasu wypuścić trzy EP-ki niż kazać odbiorcom czekać kolejne cztery lata na pełny album. Ekipie spodobał się mój pomysł – i zrobiliśmy to.

      Skąd w ogóle wzięło się hasło JLB i kto je ukuł?

      Takie rzeczy powstawały w grze słów, na jakichś wspólnych rozkminkach. Wilku jako pierwszy powiedział HWDP i on też jest autorem słowa „elo”, które dzisiaj jest przecież używane wszędzie. Hasło JLB natomiast wyszło ode mnie. Jedność, Lojalność, Braterstwo – to są stuprocentowo ludzkie prawa i wartości, bez których nie ma przyjaźni i trwałych relacji. To hasło było streetową odpowiedzią na: Wiara, Nadzieja, Miłość.

      Jako Hemp Gru wprowadziliście kilka zwrotów do języka potocznego – są jeszcze jakieś, które funkcjonują w waszym kręgu?

      Oczywiście, prezentowaliśmy je w skitach na obu albumach. Słowotwórstwo streetowe panowało każdego dnia. Siedząc całymi dniami na ławce, z nudów wymyślało się różne rzeczy, różne zabawne zwroty, z których mieliśmy niezłą pompę.

      Stoicie też chyba za rozpropagowaniem słowa „dzieciak”.

      No, oczywiście! Dzieciak, jasne!

      Pamiętam wywiad z wami w pierwszym – po reaktywacji w 2004 roku – numerze „Klanu”, w którym Wilku mówił, że nawet do rodziców tak się zwraca.

      Wiadomo! Teraz, co prawda, częściej mówimy do siebie: brat, ale w tamtych czasach mówiliśmy: dzieciak, ziomek…

      Potrafisz sobie wyobrazić, jak wyglądałby klip do „To jest to”, gdyby miał zostać nakręcony dzisiaj? Byłbyś w stanie zebrać wszystkich ludzi z tego teledysku ponownie w jednym miejscu?

      Niektórych z tych osób na pewno nie dałoby się już postawić z nami w jednym szeregu. Część nie żyje, niektórzy są w ciężkiej banicji, na emigracji… Trzon naszej ekipy pozostał natomiast nienaruszony – rapowo dalej trzymamy się z Wilkiem i Żarym, Kaczy bez zmian jest z nami, wielu kumpli też zostało. Młode pokolenie reprezentuje Szwed, z którym bardzo dobrze rozumiem się i na płaszczyźnie twórczej, i na stopie przyjacielskiej. Z większością hiphopowych ekip, które przewinęły się przez plan „To jest to”, nadal się szanujemy, ale widzimy się już znacznie rzadziej – każdy prowadzi poważne życie i już nie spędzamy czasu razem na ławce.

      Pozostając przy myśleniu tymi kategoriami – mam wrażenie, że Bilon sprzed kilkunastu lat a Bilon dzisiaj to dwie różne postacie; tak to przynajmniej wygląda z zewnątrz. Dostrzegasz też taką zmianę u innych osób z ekipy?

      Tak, ludzie przeszli dużą metamorfozę od tamtej pory i wiele rzeczy się zmieniło. W moim przypadku ta metamorfoza była dość naturalna. Mój kręgosłup nadal jest streetowy, nastawienie się nie zmieniło, ale dziś jestem po prostu odpowiedzialnym gościem. Nie jestem bierny jak kiedyś i cały czas rozkręcam nowe pomysły.

      Potrafisz jakkolwiek porównać ten street z czasów „To jest to” – lub jeszcze wcześniejszych – do streetu obecnego? Nawet mimo tego, że mówisz, że już odbiłeś od tego…

      Ja wyrosłem z tego, ale nigdzie nie odbiłem. Kiedyś byliśmy z ekipą na każdej imprezie w mieście, wszędzie nas było pełno i nikt nie mógł nas przegadać. Byliśmy stadem ulicznych sępów – mocno rozwydrzonych i dość radykalnych. Niczego nie dało nam się wmówić. Wiedzieliśmy, co jest dla nas ważne i kto jest kto. Liczyło się tu i teraz i właściwie w ogóle nie martwiliśmy się jutrem. Dziś o to jutro już się martwię, bo mam rodzinę i mnóstwo osób, z którymi współpracuję. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby na tydzień zniknąć nie wiadomo gdzie i pić wódkę z lokalesami. Te czasy już bezpowrotnie minęły, choć nadal lubię się spotkać z ziomami z całej Polski.

      Wspomniałeś o tym, że trzon ekipy przez lata pozostał ten sam.

      Zgadza się. Wielu ludzi, co prawda, odpadło po drodze, ale im jesteśmy starsi, tym mniej osób się wykrusza. Wszystko jest coraz lepiej utarte. W najbliższej ekipie DIIL Gang jest nas kilkadziesiąt osób.

      Przybliżysz, jak w ogóle doszło do zawiązania DIIL Gangu?

      DIIL Gang powstał w 2005 roku, gdy mieliśmy już otwarty Hempszop i zaczynaliśmy szyć ciuchy. Grupę osób, która się w nie ubierała, nazwaliśmy właśnie DIIL Gangiem. My wspieraliśmy ich, oni wspierali nas. Pierwszym oficjalnym zawodnikiem, który dołączył do nas niejako z zewnątrz, była Zosia Klepacka, reprezentantka Polski w windsurfingu. Do dzisiaj ubieramy naszych przyjaciół, spełniających się w przeróżnych profesjach – nie tylko w hip-hopie czy sporcie.

      Wasza pełna nazwa brzmi: DIIL Gang Family. Postrzegasz tę ekipę jako swego rodzaju rodzinę?

      Jasne, nie ma co się bać tego słowa! DIIL Gang w stu procentach jest rodziną. DIIL Gang to nasze rodziny, nasze żony, dzieci, nasi rodzice… Dziś już cała moja rodzina pracuje ze mną. Mój ojciec przez całe życie był hydraulikiem w jakimś gównianym państwowym instytucie, z którego udało mi się go wyrwać dzięki Gringo. Dziś tata nadzoruje w knajpie różne sprawy i bardzo pomaga mi od strony zaplecza. Ma już ponad sześćdziesiąt lat i mega się cieszę, widząc, jak teraz rozkwita i nie pogrąża się w totalnej monotonii. Mama z siostrą pomagają mi z kolei w papierkowej robocie. Dla mnie to świetny układ, ponieważ naprawdę bardzo dobrze mi się z nimi działa, a ponadto dzięki temu często się z nimi widzę. Wcześniej bywało, że z braku czasu nie widywaliśmy się całymi miesiącami.

      Pamiętasz reakcję taty, kiedy zaproponowałeś mu, żeby zaangażował się w Gringo?

      Tata od zawsze mi kibicuje i gdy ja w coś wierzę, on wierzy w to tak samo. Od razu się zgodził. Odkąd zacząłem budować Gringo, ojciec był zaangażowany w tę inicjatywę. Ja od samego początku wiedziałem, że robię to też po to, żeby on mógł tutaj pracować – spokojnie i niedaleko swojego domu.

      Wyobrażałeś sobie kiedyś, że przyjdzie taki dzień, w którym otworzysz kolejny biznes, dzięki któremu będziesz mógł zapewnić swoim rodzicom godną pracę…?

      Tak. Zdecydowanie jestem istotą stadną i wartości związane z rodziną zawsze mi towarzyszyły. Dla mnie jest to odgórną życiową misją – łączyć ludzi i budować familię, dlatego też dążyłem do tego, żeby stworzyć rodzinny biznes. Świadomie do tego zmierzałem i cieszę się, że udało się dopiąć celu.

      Do firmy odzieżowej i do Gringo jeszcze wrócimy później – teraz chcę natomiast poruszyć wątek poniekąd związany z twoją twórczością, a mianowicie: patriotyzm. Poświęciłeś temu zagadnieniu kilka utworów – jak je rozumiesz?

      Patriotą jest dla mnie człowiek kochający miejsce, z którego pochodzi lub z którym jest związany emocjonalnie. Patriotyzm rozumiem jako miłość do miejsca, do obyczajów i do tego, co