Karin Slaughter

Dobra córka


Скачать книгу

arin SlaughterDobra córkaTłumaczenie:Dorota Stadnik

      (…) to, co nazywasz moją walką o podporządkowanie… nie jest walką o to, lecz o akceptację, na dodatek żarliwą. Może nawet radosną. Wyobraź mnie sobie z odsłoniętymi zębami w wiecznej pogoni za szczęściem. I w pełni uzbrojoną, ponieważ to droga pełna niebezpieczeństw.

Flannery O’Connor

      CZWARTEK, 6 MARCA 1989

      CO SIĘ STAŁO Z SAMANTHĄ

      Samantha Quinn czuła tysiące ukłuć w nogach, kiedy biegła długim opustoszałym podjazdem wiodącym do domu. Tenisówkom uderzającym na przemian o gołą ziemię wtórowało przyśpieszone bicie serca. Pot zmienił koński ogon w grubą linę bijącą po karku. Miała wrażenie, że delikatne kostki stóp zaraz złamią się z trzaskiem jak suche gałązki.

      Przyśpieszyła, dławiąc się suchym powietrzem, wprost w objęcia bólu.

      Charlotte czekała na nią w cieniu matki. Właściwie wszyscy stali w cieniu ich matki. Gamma Quinn budziła respekt. Miała bystre niebieskie oczy, krótkie ciemne włosy, bardzo jasną karnację i cięty język, którym umiała dotknąć do żywego. Nawet z daleka Sam widziała jej zaciśnięte usta oznaczające dezaprobatę wywołaną tym, co pokazywał stoper.

      Samantha słyszała w głowie tykanie oznaczające każdą upływającą sekundę. Przyśpieszyła. Ból ścięgien sprawił, że wydała z siebie jęk. Kłujące igiełki przeniosły się do płuc. Plastikowa pałeczka była śliska od potu.

      Dwadzieścia metrów. Piętnaście. Dziesięć.

      Charlotte zajęła pozycję, odwróciła się do Sam plecami, popatrzyła przed siebie i zaczęła biec. Na oślep wyciągnęła prawą rękę do tyłu w oczekiwaniu, aż pałeczka znajdzie się w jej dłoni, a ona będzie mogła zacisnąć na niej palce i ruszyć.

      To była bezwzrokowa zmiana. Przekazanie pałeczki wymagało zaufania i koordynacji. Tak, wymagało, ale przez ostatnią godzinę ani jedna, ani druga nie potrafiła sprostać wyzwaniu. Charlotte zawahała się i zerknęła za siebie, a Samantha rzuciła się do przodu. Plastikowa pałeczka przejechała po nadgarstku Charlotte wzdłuż tej samej czerwonej linii zdartej skóry, jak dwadzieścia razy przedtem.

      Charlotte krzyknęła, Sam potknęła się, a pałeczka upadła na ziemię.

      Gamma zaklęła głośno.

      – Mam dość – powiedziała, wsunęła stoper do kieszeni ogrodniczek i ruszyła w stronę domu. Podeszwy jej bosych stóp były czerwonawe od suchej ziemi.

      – Kretynka. – Charlotte pocierała nadgarstek.

      – Idiotka – odparowała Samantha, usiłując złapać powietrze w rozedrgane płuca. – Masz się nie oglądać.

      – A ty masz nie rozcinać mi skóry.

      – To się nazywa zmiana bezwzrokowa, nie panikarska.

      Drzwi kuchni zamknęły się z trzaskiem. Charlotte i Sam spojrzały na bezładną bryłę stuletniego domu, pamiątkę z czasów sprzed epoki licencjonowanych architektów i pozwoleń na budowę. Przez lata pacnięto go białą farbą w aptekarskiej dawce. W brudnych oknach wisiały sfatygowane koronkowe firanki. Drewniane drzwi wejściowe były wyblakłe od wschodów słońca w północnej Georgii. Dach zapadał się, co było widomym znakiem ciężaru, jaki musiał dźwigać ten dom, odkąd zamieszkała w nim rodzina Quinnów.

      Dwa lata i całe życie kłótni dzieliły Samanthę i jej trzynastoletnią młodszą siostrę, ale w tamtej chwili wiedziała, że obie myślą to samo. „Chcę wracać do domu”.

      Dom oznaczał budynek z czerwonej cegły położony bliżej miasta. Ich dziecięce sypialnie udekorowane plakatami i naklejkami, a w przypadku Charlotte zielonym mazakiem. Starannie przystrzyżony trawnik od frontu, a nie gołą ziemię znaczoną kurzymi pazurami z podjazdem o długości pięćdziesięciu metrów, żeby było widać, kto się zbliża.

      Nikt nie widział, kto podjeżdża pod dom z czerwonej cegły.

      Ich świat zawalił się osiem dni temu, a wydawało się, że od tego czasu minęła wieczność. Tamtego wieczoru Gamma, Samantha i Charlotte poszły do szkoły na zawody lekkoatletyczne. Rusty, rzadko zwany pełnym imieniem Russel, był w pracy. Rusty vel Russell zawsze był w pracy.

      Później sąsiadka przypomniała sobie nieznane czarne auto jadące powoli ulicą, ale nikt nie widział koktajlu Mołotowa wlatującego przez okno wykuszowe do środka. Nikt nie widział dymu wydobywającego się z okien ani jęzorów ognia na dachu. Zanim podniesiono alarm, dom zamienił się w zgliszcza.

      Ubrania. Plakaty. Pamiętniki. Pluszowe zabawki. Prace domowe. Książki. Dwie złote rybki. Mleczaki. Pieniądze na urodziny. Ukradzione szminki. Schowane papierosy. Ślubne zdjęcia. Fotografie dzieci. Chłopięca kurtka skórzana. Liścik miłosny od tego samego chłopca. Składanki ulubionych piosenek na taśmach. Płyty CD, komputer, telewizor. Dom.

      – Charlie! – Gamma stanęła na ganku przed kuchnią. Trzymała ręce na biodrach. – Chodź nakryć stół.

      Charlotte odwróciła się do Samanthy.

      – Ostatnie słowo! – wykrzyknęła i potruchtała w stronę domu.

      – Debilka – mruknęła Sam. W grze w ostatnie słowo nie wygrywało się, mówiąc „ostatnie słowo”.

      Powoli ruszyła do domu na miękkich nogach. Nie była idiotką, która nie umiała wyciągnąć ręki w tył i czekać, aż pałeczka wyląduje jej w dłoni. Samantha nie rozumiała, dlaczego siostra nie potrafi nauczyć się tak prostej rzeczy.

      Zostawiła buty i skarpetki na ganku obok butów i skarpetek Charlotte. Powietrze w domu było wilgotne i nieruchome.

      Zaniedbany.

      To pierwszy przymiotnik, jaki przyszedł Sam do głowy, gdy tylko przestąpiła próg tego domu. Poprzedni lokator, dziewięćdziesięciosześcioletni kawaler, umarł w zeszłym roku w sypialni na parterze. Przyjaciel ich ojca pozwolił im tu zamieszkać do czasu wyjaśnienia sprawy z firmą ubezpieczeniową. O ile sprawa w ogóle zostanie wyjaśniona. Najwyraźniej istniała niezgoda w kwestii, czy działanie ich ojca nie przyczyniło się do podpalenia.

      Opinia publiczna już wydała wyrok. Pewnie dlatego właściciel motelu, w którym zamieszkali po pożarze, poprosił, by znaleźli sobie inne miejsce.

      Samantha trzasnęła drzwiami od kuchni. To był jedyny pewny sposób na ich zamknięcie. Na kuchence stał garnek z wodą. Na brązowym laminowanym blacie leżała paczka spaghetti. W kuchni panowały duchota i wilgoć. To było najbardziej zaniedbane pomieszczenie w całym domu. Ani jeden przedmiot nie współistniał harmonijnie z innymi przedmiotami. Staroświecka lodówka warkotała przy każdym otwarciu drzwi. Kubeł pod zlewem trząsł się we własnym rytmie. Wokół rozchwianego stołu z płyty wiórowej stały cztery krzesła. Każde inne. Krzywe gipsowe ściany były maźnięte białą farbą tam, gdzie kiedyś wisiały zdjęcia.

      Charlotte z wysuniętym językiem rzucała papierowe talerze na stół. Samantha sięgnęła po jeden z plastikowych widelców i pstryknięciem posłała go w twarz siostry.

      Charlotte wydała z siebie tłumiony okrzyk, nie był on jednak wynikiem oburzenia.

      – Jasna cholera, to było coś! – Widelec przekoziołkował w powietrzu i wylądował jej w ustach. Wyjęła go i podała Samancie. – Umyję wszystkie naczynia, jeśli powtórzysz ten rzut dwa razy pod rząd.

      – Jeśli ty trafisz raz, zmywam przez cały tydzień – odparła Samantha.

      Charlotte zmrużyła oko i wycelowała. Samantha próbowała odsunąć od siebie myśl, że pozwolenie młodszej siostrze na rzucanie sobie w twarz widelcem to jednak głupi pomysł, kiedy do kuchni weszła Gamma z wielkim kartonem na rękach.

      – Charlie, nie rzucaj w siostrę sztućcami. Sam, pomóż mi znaleźć patelnię, którą niedawno kupiłam. – Postawiła karton na stole. Napis na kartonie głosił „Wszystko po dolarze”. W domu stały dziesiątki nierozpakowanych kartonów. Tworzyły labirynt na korytarzu i w pokojach, pełne tanich rzeczy ze sklepu z artykułami używanymi. – Pomyślcie,