dla koni były bardzo wysokie, właściwie pochłaniały większość wpływów. Nie wspominając już o ratach kredytu, który musieli zaciągnąć wraz z mężem na zakup domu z ogromną działką, budowę stajni, karuzeli oraz krytej ujeżdżalni. Dopóki mąż Ewy dokładał ze swojej pensji, jakoś się domykało, ale od czasu, kiedy odszedł, musiała radzić sobie sama. Wcześniej, gdy było mniej koni, sama wszystko robiła. Teraz musiała zatrudnić stajennego, ponieważ fizycznie nie dawała już rady.
Mieszkanko stajennego znajdowało się nad stajnią. Kiedyś było pomieszczeniem na słomę i siano, ale było to mało praktyczne, lepiej sprawdzało się jako mieszkanie, a na słomę i siano zbudowała wielki magazyn, do którego można było wjechać wózkiem widłowym i quadem.
Ewa zauważyła, że światło jeszcze się tam pali, więc założyła, że pan Roman jeszcze nie jest w stajni, i ucieszyła się, że ma trochę czasu dla siebie.
Wiedziała, że pan Roman, stajenny, poradzi sobie z karmieniem koni sam, ale zdawała sobie sprawę, że piętnaście koni to bardzo dużo na jednego człowieka. Zważywszy na to, starała się być w stajni od rana, żeby wykonynać te lżejsze obowiązki, jak przygotowanie obroku, zakładanie derek, ochraniaczy czy wypuszczanie na padok lub karuzelę.
Od najmłodszych lat kochała konie, uwielbiała ich zapach, nawet zapach obornika dobrze się jej kojarzył, przywoływał miłe wspomnienia. Z wiekiem coraz mniej lubiła jazdę konną, a coraz bardziej przebywanie z tymi wspaniałymi zwierzętami. Otworzyła drzwi stajni i weszła do ciepłego pomieszczenia, powietrze przesycał zapach siana i koni. Wszystkie konie, oprócz jednego, wystawiły łby, czekając na poranne karmienie. Lekko zaniepokojona zignorowała jednak ten fakt, udając się do paszarni, aby przygotować jedzenie dla wszystkich koni. Ewa nie podawała koniom owsa, wiedzę o karmieniu przywiozła z Anglii i cieszyła się, że może ją wykorzystać, mimo iż oznaczało to więcej pracy. Każdy właściciel konia miał inne wymagania co do sposobu karmienia, każdy koń miał inne pasze, dodatki, witaminy, jedne jadły siano, inne sianokiszonkę. Ewie zajęło sporo czasu, zanim wszystkie gumowe żłoby były gotowe do podania. Teraz skupiła się na sianie. Zauważywszy, że jeden z koni nadal nie wystawił łba, zdziwiła się, bo był to ogier, najcenniejszy koń w stajni i najbardziej kłopotliwy. Zawsze zwracał na siebie uwagę, kiedy walił nogą w boks, domagając się jedzenia. W całej stajni panował półmrok. W pełni oświetlona była tylko paszarnia. Ewa poszła zapalić światło, bo była coraz bardziej zaniepokojona faktem, że pies się dziwnie zachowuje przed boksem Amira. Pomyślała, że koń musiał się źle poczuć po ostatnim dość forsownym treningu przed zawodami we Włoszech, a były to ważne zawody, ostatnie tej klasy przed halowymi mistrzostwami Europy.
Amir był siwym ogierem rasy KWPN. Jest to rasa holenderskich koni sportowych. W wyniku hodowli w kierunku dzielności wierzchowej, rasę tę zalicza się do czołówki koni sportowych. Amir należał do Olgi – zawodniczki trenującej skoki. Wygrywał pod nią większość zawodów, w których startowali.
Nie powinnam była przyjmować ogiera. Niektóre stajnie w ogóle ich nie przyjmują, a ten sprawia same kłopoty – pomyślała Ewa.
Stajnia ledwo na siebie zarabiała, więc ciężko było odmówić, szczególnie że właścicielka wstawiła jeszcze trzy swoje konie, dwa jeżdżące na zawody i jednego młodego, którego miała zacząć zajeżdżać wiosną – na szczęście wałacha.
Wszystkie zawodniczki przygotowywały się bardzo intensywnie, ale Olga była najbardziej ambitna, chciała być najlepsza, najwięcej pracowała i miała najdroższe konie. Ewa szybko podeszła do boksu Amira, myśląc, że będzie musiała obudzić zaprzyjaźnionego weterynarza, a nie chciała tego robić. Pan Wojtek był wprawdzie bardzo uprzejmy i zawsze bardzo szybko przyjeżdżał, szczególnie do koni Olgi, którymi się wyjątkowo dużo zajmował, ale Ewa nie chciała zaciągać zobowiązań. Podeszła do boksu i zajrzała przez kraty do środka. Zauważyła, że koń leży w nienaturalnej pozycji, nie dając znaku życia. Ewa, teraz już bardzo przestraszona, otworzyła drzwi boksu i weszła z bijącym sercem do środka, każąc psu zostać na zewnątrz. Była pewna, że koń nie żyje, gdy tylko go dotknęła. Usiadła na trocinach, łzy zaczęły lecieć jej po policzkach. Tak zastał ją stajenny, który przyszedł wprost do boksu, zaniepokojony otwartymi drzwiami i obecnością psa w stajni.
Londyn, 15 lat wcześniej. Wspomnienia Ewy
Gdy okazało się, że Robert dostał pracę w Londynie, byliśmy bardzo szczęśliwi. Warszawa zaczęła nas nudzić; już kilka lat wcześniej zamieszkaliśmy z mężem na ukochanej Sadybie w pięknym domku z ogródkiem, o którym marzyliśmy przez wiele lat, gnieżdżąc się w kawalerce. Dom był wprawdzie do gruntownego remontu, ale był nasz i nie zrażało nas, że będziemy musieli w nim mieszkać, jednocześnie go remontując. Ale gdy dom już był wyremontowany i urządzony, zaczęło nam czegoś brakować. Nowych wyzwań, miejsc, czegoś, co pozwoli znów zacząć od nowa. Wszystko było poukładane, nudne i bezpieczne. W tygodniu praca, w weekend wycieczki nad Wisłę lub do Lasu Kabackiego albo do Konstancina, zimą chodziliśmy jak wszyscy do galerii handlowych na zakupy, lody, do kina. Potrzebowaliśmy zmiany, byliśmy jeszcze dość młodzi, żeby wyjechać i spróbować życia w innym kraju. Od jakiegoś czasu marzyliśmy o Londynie, gdzie mieszkało już wielu Polaków, w tym nasi znajomi. Wielka Brytania zachęcała do przyjazdu, wydawała się otwartym krajem, pełnym możliwości, krajem o ciekawej kulturze, architekturze i międzynarodowym statusie. Zresztą ryzyko nie wydawało się duże. Robert dostał pracę w tej samej firmie, w której pracował ponad dziesięć lat. Znał ją i miał pracować na podobnym stanowisku. Ja pracowałam w bibliotece uniwersyteckiej, codziennie ci sami ludzie, plotki, herbatki, pracy było niewiele, a pracownicy mieli mentalność z poprzedniego ustroju. Pracowało mi się dobrze, spokojnie, ale zawodowo utknęłam w miejscu. Myślałam, że w Londynie się rozwinę, dokształcę, nauczę języka.
Praca w bibliotece zaczęła mnie mierzić do tego stopnia, że zaczęłam namawiać męża do szukania pracy w Londynie. Gdy dostał kontrakt byłam przeszczęśliwa, otwierały się nowe możliwości, szerokie horyzonty i perspektywy.
Nie mieliśmy dzieci, byliśmy w tym czasie nastawieni na pracę i rozrywki, za to obrośliśmy w zwierzęta. Najpierw kupiliśmy kotkę syjamską Lukrecję, potem, jako że trzeba było chronić dom, dokupiliśmy owczarka niemieckiego o wymownym imieniu Blade, czyli ostrze, a następnie klacz rasy wielkopolskiej o śmiesznym imieniu Cytryna, którą trzymaliśmy w pobliskiej szkółce jeździeckiej, prowadzącej pensjonat dla koni.
Samo przygotowanie zwierząt do wywozu zajęło trochę czasu przez wzgląd na przepisy weterynaryjne. Wielka Brytania nie jest w strefie Schengen i trzeba było zwierzęta oczipować, wyrobić paszporty, pilnować szczepień przeciwko wściekliźnie i zrobić badanie, czy jej nie mają, a przed wyjazdem jeszcze przeprowadzić odkleszczanie. To wszystko nie dotyczyło konia, któremu wystarczył tylko paszport. Załatwiliśmy wszystkie niezbędne formalności, zgraliśmy transport zwierząt z naszym lotem, zamknęliśmy dom i pojechaliśmy na lotnisko.
Firma, w której mąż miał pracę, opłacała wszystko, łącznie z transportem mebli, wynajęciem domu i prywatną opieką medyczną – mieliśmy więc bardzo ułatwioną emigrację. Dolecieliśmy bez większych problemów. Zwierzęta i meble dotarły kilka godzin później, więc już czekaliśmy w naszym nowym domu, w pięknej dzielnicy Hampstead w północnym Londynie.
Jest to prześliczne małe miasteczko o chronionej zabudowie, posiadające wiele pięknych, zabytkowych budynków, pubów i małych, organicznych kawiarenek. Miasteczko jest bardzo eleganckie, konserwatywne, natomiast znajdujące się w tej samej dzielnicy Camden Town jest znane z kultury alternatywnej. Słynie z targów, w tym Camden’s Stables Market, tak zwany targ stajenny, mieści się on w miejscu stajni i szpitala dla koni, których używano do ciągnięcia barek po kanale. Sprzedaje się