potrafiłem odpowiedzieć na pytanie o sens moich działań – ani teraz, ani wtedy, gdy decydowałem się na taki, a nie inny program Terminala Odejścia. Tak samo jak nie do końca byłem pewien, dlaczego wciąż unikam tego, po co tu przybyłem. Pozostawało zatem dostosować się nie do tego, co uważam (bo nic nie uważałem), ale do tego, czego chcę i czego pragnę.
„Czyli tak jak prawie zawsze w moim życiu” – pomyślałem.
A czego teraz chciałem? Włóczyć się. Spacerować. Krążyć bez celu po R. i jego okolicach. Chciałem oddychać mroźnym powietrzem, czuć na twarzy jego podmuchy, dotykać drzew, obserwować ludzi, słuchać nielicznych i przemarzniętych ptaków. Chciałem także cieszyć się swoim czterdziestoletnim ciałem – wciąż jeszcze w miarę sprawnym, nieschorowanym, dbającym o siebie bez interwencji z zewnątrz i bez pomocy maszyn. Jakaż wspaniała odmiana w porównaniu z poprzednimi dekadami. Nie mogło mnie to nie cieszyć. Nie mogłem nie odnajdywać w tym radości.
Być może trwałoby to dłużej, gdyby nie telefon któregoś ranka. Do tej pory prawie nie zauważałem jego obecności w miniaturowym przedpokoju. Telefon typu Bartek stał na małej półeczce przy drzwiach do mieszkania.
„Ciekawe usytuowanie” – pomyślałem. To były czasy, gdy telefon był dobrem rzadkim i służył do wypowiadania w miarę ważnych komunikatów, dlatego przewidziano dla niego tak niewygodne miejsce jak przedpokój. Coś jakby pomiędzy na zewnątrz i wewnątrz. Ktoś dzwonił, podnosiło się słuchawkę, nie wiedząc, kto zacz, po czym wymieniano się w miarę istotnymi informacjami: przyjdę, nie przyjdę, Andrzej umarł, Zosia przyjeżdża. Dopiero potem telefon przejął inne zadania, wśród których przekazywanie sobie ważnych komunikatów było jednym z najmniej istotnych.
Teraz jednak Bartek darł się wniebogłosy.
– Wniebogłosy – uśmiechnąłem się. – Fajne. Jakże nieaktualne.
Darł się i darł, jakby ktoś mu robił krzywdę. Miał okrągłą tarczę – numer wybierało się na nim nie poprzez wciskanie guziczka, lecz przekręcając tarczę. Wzruszyłem się – wcześniej jakoś tego nie zauważyłem. Podszedłem do niego i przez chwilę przyglądałem się, jak domaga się mojej uwagi – jak płaczące dziecko, jak nieco późniejsza chyba zabawka tamagotchi. Podniosłem słuchawkę. Bartek przestał się drzeć.
– Słucham…
– Adam? – ktoś niby to spytał, niby stwierdził. – Jesteś tam?
– Tak, jestem – mechanicznie odpowiedziałem, nie do końca rozpoznając głos.
– Tu Ewa – usłyszałem w słuchawce. – Może wpadłbyś do nas na obiad w najbliższą niedzielę?
– Bardzo chętnie. A kiedy to?
– Żartowniś – zaśmiała się. – Jeśli dziś jest piątek, to wynikałoby, że za dwa dni, ale może pan doktor jednak uważa inaczej. Wszak w świecie nauki nic nie jest proste i oczywiste, prawda?
Lubiłem jej ironię i poczucie humoru. Oraz wrodzoną dobroć.
– Prawda? – zdziwiłem się. – Czymże jest prawda? Czyż nie o to toczy się najdłuższa z ludzkich dyskusji, siostro? Przybędę zatem podebatować o tejże już w dzień następujący po jutrze. Azaliż to dobra decyzja?
– W rzeczy samej, mądry i zacny człowieku – podjęła grę Ewa. – Oczekiwać cię będziemy zatem w dzień święty, aby móc przy suto zastawionym mięsiwami stole toczyć ową dysputę.
– Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe – uśmiechnąłem się.
– To o drugiej? – Ewa przeszła na bardziej rzeczowy ton.
– Jasne, o drugiej, jak zawsze – zaryzykowałem.
– No to pa.
– Pa.
„A więc stanie się”. Tak właśnie wówczas pomyślałem. Stanie się to, po co tu przybyłem. Już pojutrze. Czy powinienem się jakoś do tego przygotować? Czy przemyśleć wcześniej swoje zachowanie? Gdy planowałem swój ostatni rok, perspektywa zobaczenia siebie w wieku osiemnastu lat była mało konkretna. Jakbym nie myślał obrazowo. Ale od tego momentu, gdy zobaczyłem siebie kilka dni temu, gdy potem zemdlałem, była ona już całkiem zmaterializowana. Była oczekiwaniem na zetknięcie się z kimś bardzo konkretnym. A to nieco zmieniało sprawę i czyniło ją bardziej problematyczną. To już nie były majaki rozrzedzonej fantazji, tylko spotkanie oko w oko z kimś całkiem realnym. Przynajmniej w mojej świadomości.
Nie wiedziałem, czego się spodziewać po niedzielnym obiedzie. Nie miałem pojęcia, jak zareaguję na widok matki i ojca w wieku czterdziestu kilku lat. No i co będę czuł, gdy zobaczę siebie. Co ja mówię: „zobaczę”? Przecież ja będę ze sobą rozmawiał, będę mógł się nawet dotknąć. Objąć. Powąchać. Czy znów nie wytrzymam emocjonalnie i stracę zmysły? Pocieszająca była jednak moja rozmowa z mamą – choć wyraźnie słyszałem, że to jej głos, choć byłem stremowany i przejęty, to przecież rozmawiałem z nią prawie normalnie, niemal naturalnie. Może więc wszystko odbędzie się lepiej i sprawniej, niż się obawiałem? Oczywiście, czym innym jest rozmowa telefoniczna, a czym innym ich obecność tuż obok mnie, ale pocieszałem się, że jeśli dałem radę przed chwilą, to i za dwa dni może pójdzie mi dobrze.
– Wszak po to jest ten cały cyrk – powiedziałem prawie ze złością do siebie. – Mam się obawiać własnych snów? To jakiś absurd. Będzie, co będzie.
Tą nieco tautologiczną, choć jakże pomocną konstatacją zakończyłem zamartwianie się perspektywą niedzielnego obiadu. Było w niej coś ożywczego. Jakiś fatalizm, ale także trafne odczytanie mojej sytuacji. Mogłem w swym realnym życiu martwić się o konsekwencje swoich działań, bo miały one poważne i bolesne czasem skutki, ale tutaj, w programie zarządzanym przez robotele?! Najwyżej zemdleję. Przecież i tak wiem, że to się nie dzieje naprawdę.
– Będzie, co ma być – powtórzyłem nieco zmodyfikowaną mądrość życiową.
Przez chwilę się zastanowiłem nad oboma wersjami tego zdania i nagle, dla zabawy zapewne, zacząłem rozważać ich dwojakie znaczenie. Bo o ile pod pierwszym zdaniem, tym, że będzie, co będzie, mogłem się podpisać bez zastrzeżeń, o tyle drugie – owo: będzie, co ma być – było mi na wskroś wstrętne. Bo zakładało jakiś nawet nie fatalizm, ale determinizm, jakąś celowość. Coś miało być i dlatego się stawało. Przyjmowano więc w nim rozumność dziania się i jego teleologiczny status. Coś będzie, bo ktoś/coś o tym przesądza. Zatem przyszłość jest zdeterminowana, a nawet jasno przewidywalna. Jedynie od sprytu czy wtajemniczenia wypowiadającego te słowa zależało, czy odgadnie zapisaną gdzieś w gwiazdach przyszłość. Lub że uwierzy, iż ona tak właśnie wygląda i tak się ma wydarzyć. Wobec zdania „będzie, co ma być” można było jedynie paść na kolana i prosić o łaskę. Na nim zbudowana była każda religia i każda władza. Wymuszały one od swych wiernych i poddanych zaufanie, że ich kapłani i wodzowie znają przyszłość i że doprowadzą swe trzódki do szczęśliwego końca, jeśli tylko owieczki będą za nimi karnie i pokornie podążać.
W jakimś sensie przeciwieństwem tego podejścia było stwierdzenie, że „będzie, co będzie”. Jasne, w powszechnym odbiorze mogło znaczyć prawie to samo co zdanie poprzednie, ale jeśli się w nie dobrze wczytać, a właśnie na to miałem teraz ochotę i czas, to przecież sugeruje ono jedynie to, że coś się stanie w przyszłości, ale co, to już nie za bardzo wiadomo. Co będzie? To, co będzie. Nie to, co ma być, co ktoś sobie ubzdurał albo zaplanował, a jedynie to, co będzie. Bez determinizmu, starożytnych mitów o Fortunie, Ananke, Losie czy Fatum; bez głupotek