Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

pojawił się kapitan Piotr Gribow, reprezentujący wywiad wojskowy GRU. Oficer pokręcił się przy płonącym jeszcze wraku z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Każdy wiedział, że dobrze się znali z admirałem, więc można by się spodziewać oznak zwykłego ludzkiego współczucia. A tu nic, zero. Gribow zachowywał wystudiowaną obojętność. W końcu odszedł na bok, wyciągnął telefon i z kimś się skontaktował. Tu, na północy, sieć działała całkiem sprawnie. Trochę pogadał i się rozłączył, a później odjechał. I tyle było go widać.

      Kapitan miał wszelkie powody do zadowolenia. Rozkaz z centrali wykonał bezbłędnie. Admirał ostatnio za dużo sobie pozwalał. Pomoc polaczkom w ostatniej fazie bitwy pod Poznaniem, knowania ze sztabowcami z NATO i bezsensowne, zdaniem dowództwa, wytracenie okrętów w czasie starcia na Morzu Norweskim poważnie nadwerężyły kredyt zaufania władz do niego. I może jako sprawnemu administratorowi i sztabowcowi te wybryki uszłyby mu na sucho, lecz mir, jakim zaczynał się cieszyć w armii i społeczeństwie, już zdecydowanie nie. Widmo bohatera, który może rzucić wyzwanie władzy, było nie do zaakceptowania. Popularny to mógł być prezydent Federacji i nikt poza nim. Pozostałych należy wyeliminować. Czyżby Uszakow o tym nie wiedział?

      2:

      – Władek, do cholery, daj już spokój.

      – Nie mogę. – Generał Władysław Dworczyk, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i jego dowódca w czasie ostatniej wojny, chciał sięgnąć po szluga z wymiętolonej paczki leżącej na stole, ale powstrzymał odruch.

      – Jak myślisz, długo wytrzymasz na samej kawie i papierochach? W końcu padniesz i taki będzie z ciebie pożytek – przestrzegł generał brygady Roman Ciepliński, sprawujący komendę nad polskimi jednostkami specjalnymi.

      – Doradca się znalazł. – Dworczyk przetarł rękoma twarz.

      Dobrze, że nie musiał oglądać jej w lustrze. Raz to zrobił i się przestraszył. Wyglądał jak zombie albo jeden z tych, co to ich niedawno nawiedzili. Wszystko przez zmęczenie i niewyobrażalny stres. Już nie pamiętał, kiedy normalnie zjadł i się wyspał. Wcześniej czy później będzie musiał za to zapłacić. Pompka nie wytrzyma albo coś innego. Wojna niby się skończyła, ale pozostawiła po sobie taki bałagan, że nie posprzątają tego przez lata.

      Najgorsze, że… nie wiedział, jak to inaczej ująć… rozleciał się świat. Nie świat jako taki, fizycznie, lecz struktury państwowe i społeczne. Informacje, które do niego docierały, wciąż były fragmentaryczne, wynikało z nich jednak, że nad wielkimi obszarami nikt nie sprawował kontroli, i to nie tylko w Afryce czy Azji, ale nawet w Europie. Dziesiątki tysięcy uchodźców przemieszczały się w spokojniejsze rejony, gdzie lokalne władze powinny im zapewnić dach nad głową i michę żarcia przynajmniej raz dziennie.

      Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Pomoc powinna być kompleksowa, a nie sprowadzać się do rozdawnictwa. Tych ludzi należało zorganizować i wskazać im cel.

      – Gadałeś z prezydentem? – spytał Ciepliński.

      – Wczoraj.

      – Gdzie jest?

      – Siedzi na Wawelu. Orędzie pisze.

      – To w jego stylu.

      – Może. Przynajmniej nie próbuje sterować armią. Jego poprzednicy próbowali to robić i zawsze wychodził wielki…

      – Nie musisz kończyć – parsknął Ciepliński. – Słyszałem, że rząd jest we Wrocławiu.

      – Dobrze słyszałeś.

      – Ma jakieś pomysły?

      – A skąd ja mogę wiedzieć? Prezesa spytaj.

      – Aż tak ciekawy nie jestem. Lepiej, jak się skoncentrujemy na naszej robocie.

      – Właśnie. Wiesz, że są na ciebie skargi? – Dworczyk w końcu uległ słabości i zapalił papierosa. – Z powodu tej akcji w Hamburgu Niemcom zupełnie odbiło. Powiedzieć, że są wściekli, to nic nie powiedzieć. Zresztą sam Hamburg to jeszcze nic, ale tego piekła, co im urządziłeś później, to ci nie zapomną.

      Starcie pod Ratzeburgiem to faktycznie było coś. Żołnierze Cieplińskiego bili się wówczas z oddziałami grenadierów pancernych i strzelców górskich. Bój był wyjątkowo zażarty, straty spore, niewiele brakowało, a zostaliby pokonani. Tylko własnej determinacji zawdzięczali, że nie zostali rozbici.

      I pomyśleć, że miało to miejsce tak niedawno. Po bitwie o portal jeszcze zgliszcza nie ostygły. Działo elektromagnetyczne, tak zwany Młot Thora, jakoś się nie sprawdziło. Musieli poprosić o pomoc Rosjan. Trudno powiedzieć, co zadziałało, w każdym razie obcych się pozbyli. Pozostał problem w postaci tej cholernej kurtyny. Na całym świecie portale znikły, a ten w Polsce nie.

      Wszystkich przyprawiało to o spory ból głowy. To szansa czy przekleństwo? Co z tym szajsem zrobić? Zabetonować jak reaktor w Czarnobylu? Tak najprościej. Pewnie by się z tym uporali w rok, zważywszy na panujące w kraju trudności. Nie odbudują Warszawy, Poznania, Trójmiasta ani szeregu mniejszych ośrodków, ale wyleją piękną kopułę, która i tak przed niczym nie będzie chronić. Przeciwnik z taką przeszkodą poradzi sobie przecież raz-dwa. Jeden dron i cały ten trud pójdzie na marne.

      Co więc zrobić? Odpowiedzi nie uzyskają w ogólnonarodowym referendum, sami muszą coś wymyślić. Na razie okolicy pilnowali ci, którzy przywieźli Młot Thora z Hamburga.

      Przywieźli, a dokładniej – korzystając z nadarzającej się okazji – po prostu świsnęli go Niemcom. To, że cynk dostali od Amerykanów, to już zupełnie inna sprawa.

      Niestety, ludzi Cieplińskiego było niewielu. Większość wykruszyła się podczas walk. Z tych, którzy pozostali, utworzono kompanię z dodatkiem KTO Rosomak i Raków, czyli samobieżnych moździerzy kalibru sto dwadzieścia milimetrów, i wysłano im wsparcie: trochę czołgów Leopard 2A4 i PT-91 oraz BWP-1, które wciąż jeszcze znajdowały się w linii. Uzbierał się z tego batalion, pół tysiąca ludzi i jakieś osiemdziesiąt pojazdów, po części uszkodzonych. Była jeszcze grupa kapitana Stefana Borowskiego, kadrowego oficera Bundeswehry, który po walkach pod Ratzeburgiem przyłączył się do Polaków wraz ze sporą grupą żołnierzy. Z czasem trzeba będzie jakoś uregulować prawnie kwestię ich służby w polskiej armii, tymczasem najważniejsze, że sprzęt, który wnieśli w posagu, choć trochę łagodził braki Wojska Polskiego. Leopardy 2A7, kołowe transportery opancerzone Boxer, bojowe wozy piechoty Lynx – tego nie można było zlekceważyć. W tej wojnie każdy karabin się liczył, a ludzie Borowskiego bez wątpienia znali się na swojej robocie.

      W sumie na papierze była to silna jednostka. Którą przy pierwszym kontakcie obcy prawdopodobnie błyskawicznie zgniotą.

      – Dobra, powiedz, czego nam brakuje? – odezwał się po chwili milczenia dowódca wojsk specjalnych.

      – Wszystkiego.

      – To wiem.

      – Amunicja i paliwo, to po pierwsze. Jakimiś tam zapasami dysponujemy, ale na długo nie wystarczy. Dostawy idą wyjątkowo opieszale. Nie wiem dlaczego. Fabryki aż tak bardzo nie ucierpiały.

      – Ja ci powiem… – Ciepliński znał powody tego stanu rzeczy. – To jest tak: każdy dowódca od samego początku tej rozróby kombinuje, jak tu związać koniec z końcem. W trakcie normalnego konfliktu NATO podesłałoby nam potrzebny ekwipunek, wspomogło racjami żywnościowymi, śpiworami, mundurami i całą resztą. Nie stałoby się tak od razu, ale dostawy na pewno by ruszyły. Tylko że to, z czym mieliśmy do czynienia, nie było ani trochę normalne. NATO to już pusta skorupa. Jeżeli sami czegoś nie wyszarpiemy, to niczego nie dostaniemy.

      – A wiesz, że myślałem o tym