Peter Robinson

Podpalacz


Скачать книгу

tion>

      19 lipca

      Właśnie połknąłem trzecią pigułkę nasenną, popijając drugą szklaneczką whisky, kiedy zapukał do moich drzwi. Nie mam pojęcia, dlaczego mu otworzyłem. Pogodziłem się już przecież ze swoim losem, zaplanowałem wszystko tak, żeby odejść z tego świata możliwie spokojnie i łatwo. Nikt by po mnie nie płakał.

      Z głośników sączyły się dźwięki Pastoralnej Beethovena, głównie dlatego, że kiedyś widziałem futurystyczny film. Jeden z bohaterów idzie do szpitala, gdzie przed jego eutanazją puszczają mu na ścianach slajdy ze strumieniami, wodospadami i lasem, przy akompaniamencie właśnie symfonii Pastoralnej. Nie mogę powiedzieć, żeby ta muzyka działała na mnie w jakiś szczególny sposób, ale miło słyszeć coś oprócz nieprzerwanego dudnienia kropel deszczu o mój lichy dach.

      Decyzja, żeby otworzyć drzwi, była chyba odruchową reakcją, jak tik nerwowy. Gdy zadzwoni telefon, to się odbiera. Gdy ktoś puka do drzwi – idzie się sprawdzić, kto to, zwłaszcza że do mojego samotnego świata nieczęsto zachodzili goście. Tak czy owak otworzyłem.

      W progu stał on: pod czarnym parasolem, jak zawsze elegancki, w garniturze od Hugo Bossa, z butelką w wolnej ręce. Choć nie widziałem go od dwudziestu lat, nawet w marnym świetle rozpoznałem go natychmiast.

      – Mogę wejść? – zapytał z tym swoim zażenowanym uśmiechem. – Leje tak mocno, że tylko się spodziewać drugiego potopu.

      Zdaje mi się, że zrobiłem krok w tył, żeby go wpuścić do środka, i stałem osłupiały, obserwując, jak składa parasol. Możliwe, że trochę się chwiałem. Był ostatnią osobą, którą spodziewałem się zobaczyć ponownie, jeśli w ogóle kogokolwiek się spodziewałem.

      Pochylił się, żeby wejść. Zauważyłem, że jego oczy natychmiast wszystko rejestrują, jak zawsze zresztą. Kolejna jego cecha, którą zapamiętałem: natychmiast przyswajał fakty, błyskawicznie je interpretując. Jak tylko się z kimś spotkał, jego oczy zaglądały wszędzie, nawet w duszę rozmówcy, i po kilku sekundach miał każdego na widelcu. Wtedy mnie to przerażało, ale też fascynowało.

      Oczywiście nie zawracałem sobie głowy chowaniem whisky i proszków nasennych – wszystko stało się tak szybko – nie powiedział jednak ani słowa na ten temat. Nie wtedy. Oparł parasol o ścianę, pozwalając, żeby woda ściekała na wyliniały dywan, po czym usiadł. Ja usiadłem naprzeciwko, ale mój umysł zasnuwał się już mgłą, nie miałem więc pojęcia, jak się odezwać. Był gorący letni wieczór, ulewny deszcz tylko zwiększał wilgotność powietrza. Czułem, jak pot przebija się przez pory mojej skóry, a nudności skręcają żołądek. On natomiast siedział zrelaksowany, jakby nie odczuwał wysokiej temperatury. Na jego skórze nie dostrzegłem choćby jednej kropelki potu.

      – Cholernie kiepsko wyglądasz – stwierdził. – Przyszły ciężkie czasy?

      – Mniej więcej – wymamrotałem. Teraz widziałem go na przemian ostro i nieostro, wszystko wokół wirowało, a podłoga falowała jak wzburzony ocean.

      – No to dziś nadszedł twój szczęśliwy dzień – podjął. – Mam dla ciebie drobne zlecenie, które powinno się okazać naprawdę zyskowne. Niewielkie ryzyko, a zarobek duży. Sądzę, że moja propozycja przypadnie ci do gustu, ale widzę, że teraz nie jesteś w najlepszej formie do rozmowy. To nic, poczekamy.

      Chyba potwierdziłem skinieniem głowy. Błąd. Wszystko wokół wirowało coraz szybciej. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Wtedy on się poderwał, żeby do mnie podbiec. Nie miałem pojęcia, jak zdołał ustać, skoro podłoga tak bardzo się chwiała. Wstrząsnęła mną fala wymiotów i stoczyłem się w nicość. Spadając z krzesła, czułem na ramieniu silny uścisk jego dłoni.

      Został u mnie dwa dni i wylałem na niego wszystkie swoje żale. Słuchał cierpliwie, nie komentując. W tym czasie zadbał o moje potrzeby z poświęceniem i sprawnością zawodowej pielęgniarki. Gdy mogłem jeść, to mnie karmił, a gdy wymiotowałem – sprzątał po mnie. Nie mam też wątpliwości, że czuwał nade mną, kiedy spałem.

      Później powiedział mi, czego ode mnie chce.

      Rozdział 1

      – „Jej łódź, niczym tron błyszczący, na wodzie płonęła blaskiem” – wyszeptał Banks. Jego oddech tworzył obłoczki pary w chłodnym styczniowym powietrzu.

      Stojąca obok niego inspektor Anne Cabbot musiała coś usłyszeć, ponieważ zapytała:

      – Co powiedziałeś?

      – To cytat – wyjaśnił Banks. – Z Antoniusza i Kleopatry.

      – Gliniarze nie sypią cytatami z Szekspira, chyba że w powieściach – skwitowała Annie.

      – Pamiętam te słowa jeszcze ze szkoły. Wydały mi się odpowiednie.

      Stali na brzegu kanału, tuż przed świtem, obserwując, jak się tlą resztki dwóch barek. Nie było to zadanie typowe dla detektywa w randze starszego inspektora, jak Banks, a już na pewno nie w piątek tuż przed świtem, ale kiedy wcześniej strażacy ugasili ogień i mogli bezpiecznie sprawdzić pogorzelisko, na pokładach obu barek znaleźli ludzkie zwłoki. Dodatkowo jeden ze strażaków, świeżo przeszkolony w zakresie ustalania przyczyn pożaru, zauważył ślady, które mogły wskazywać, że na barkach rozlano łatwopalną ciecz. Wezwał więc lokalnego posterunkowego, a ten zawiadomił wydział poważnych przestępstw Komendy Policji Obszaru Zachodniego. I tak Banks znalazł się nad kanałem, gdzie cytował Szekspira w oczekiwaniu na przyjazd specjalisty mającego dokonać oględzin pogorzeliska.

      – Czyli brałeś udział? – upewniała się Annie.

      – W czym?

      – W inscenizacji Antoniusza i Kleopatry.

      – Dobry Boże, nie! Moja szkolna kariera aktorska zakończyła się na halabardniku w Juliuszu Cezarze. Ten fragment musiałem wykuć na pamięć, żeby zaliczyć angielski.

      Banks podtrzymywał klapy płaszcza, zakrywając gardło. Nawet w szaliku Leeds United, który jego syn Brian podarował mu na urodziny, było mu chłodno. Annie kichnęła i Banks poczuł się winny, że ściągnął ją tutaj o tak wczesnej porze. Biedaczka od kilku dni walczyła z przeziębieniem. Ale sierżant Jim Hatchley był w jeszcze gorszym stanie: od początku tygodnia leżał w domu z powodu grypy.

      Chwilę wcześniej przejechali trzy mile na południe od Eastvale nad ślepą odnogę kanału przyłączającego rzekę Swain do traktu wodnego z Leeds do Liverpoolu, tym samym dającego jej dostęp do sieci dróg wodnych obejmującej cały kraj. Odnoga przecinała piękną wiejską okolicę, która choć zwykle cicha i spokojna, tej nocy tonęła w światłach reflektorów i tętniła życiem, wypełniona pokrzykiwaniem strażaków oraz trzaskiem radiotelefonów. Swąd spalonego drewna, plastiku i gumy wisiał w powietrzu, drażniąc gardło Banksa przy każdym oddechu. Oświetlony obszar otaczała ciemność bezgwiezdnej i zimnej nocy. Na miejscu pojawiły się już media, głównie ekipy telewizyjne, ponieważ ogień zawsze ładnie wygląda, nawet po ugaszeniu, ale strażacy i funkcjonariusze policji trzymali je na dystans, miejsce zdarzenia było więc bezpieczne.

      O ile Banks zdołał ustalić, odnoga prowadziła na północ, by po niespełna stu metrach zakończyć się gąszczem zarośli, które w końcu przechodziły w suchy ląd. Ludzie nie pamiętali już, czy kiedykolwiek dokądś wiodła, czy tylko służyła za miejsce do cumowania, czy też dawała łatwiejszy dostęp do złóż wapienia, z których słynęła okolica. Ktoś zasugerował, że w pierwotnym zamyśle odnoga miała prowadzić aż do Eastvale, ale później pomysł zarzucono z powodu braku funduszy, lub może zbyt dużego stopnia nachylenia terenu.

      – Chryste, ale zimno! – jęknęła Annie, przestępując z nogi na nogę. Właściwie nie było jej widać spod starego szynela, który narzuciła na dżinsy i sweter z golfem. Do tego miała rdzawoczerwoną wełnianą czapkę, rękawiczki oraz skórzane kozaki do kolan. I czerwony nos.

      – Idź porozmawiać ze strażakami – polecił jej Banks. – Wypytaj ich, dopóki mają wszystko na świeżo. Kto wie, może historia któregoś z nich trochę cię rozgrzeje.

      – Bezczelna kanalia! – Annie kichnęła, wyczyściła nos i oddaliła się, sięgając do kieszeni po notatnik. Banks obserwował ją, zastanawiając się, czy jego podejrzenia są uzasadnione.